Chapter 4 No.4

Mój ojciec powoli zanika?, wi?d? w oczach. Przykucni?ty pod wielkimi poduszkami, dziko

nastroszony k?pami siwych w?osów, rozmawia? z sob? pó?g?osem, pogr??ony

ca?y w jakie? zawi?e wewn?trzne afery. Zdawa? si? mog?o, ?e osobowo??

jego rozpad?a si? na wiele pok?óconych i rozbie?nych ja?ni, gdy? k?óci?

si? ze sob? g?o?no, pertraktowa? usilnie i nami?tnie, przekonywa? i

prosi?, to znowu zdawa? si? przewodniczy? zgromadzeniu wielu

interesantów, których usi?owa? z ca?ym nak?adem ?arliwo?ci i swady

pogodzi?. Ale za ka?dym razem te ha?a?liwe zebrania, pe?ne gor?cych

temperamentów, rozpryskiwa?y si? przy końcu, w?ród kl?tw, z?orzeczeń i

obelg. Potem przyszed? okres jakiego uciszenia, ukojenia wewn?trznego,

b?ogiej pogody ducha. Znowu wielkie folianty roz?o?one by?y na ?ó?ku, na

stole, na pod?odze i jaki? benedyktyński spokój pracy zalega? w ?wietle

lampy nad bia?? po?ciel? ?ó?ka, nad pochylon? siw? g?ow? mego ojca. Ale

gdy matka pó?nym wieczorem wraca?a ze sklepu, ojciec o?ywia? si?,

przywo?ywa? j? do siebie i z dum? pokazywa? jej ?wietne, kolorowe

odbijanki, którymi skrz?tnie wylepi? stronice ksi?gi g?ównej.

Zauwa?ylimy wówczas wszyscy, ?e ojciec zacz?? z dnia na dzień male? jak

orzech, który zsycha si? wewn?trz ?upiny. Zanikowi temu nie towarzyszy?

bynajmniej upadek si?. Przeciwnie, stan jego zdrowia, humor, ruchliwo??

zdawa?y si? poprawia?. Cz?sto ?mia? si? teraz g?o?no i szczebiotliwie,

zanosi? si? wprost od ?miechu, albo te? puka? w ?ó?ko i odpowiada? sobie

prosz? w ró?nych tonacjach, ca?ymi godzinami. Od czasu do czasu z?azi?

z ?ó?ka, wspina? si? na szaf? i przykucni?ty pod sufitem porz?dkowa? co?

w starych gratach, pe?nych rdzy i kurzu. Niekiedy ustawia? sobie dwa

krzes?a naprzeciw siebie i wspieraj?c si? r?kami o por?cze, buja? si?

nogami wstecz i naprzód, szukaj?c rozpromienionymi oczyma w naszych

twarzach wyrazów podziwu i zach?ty. Z Bogiem, zdaje si?, pogodzi? si?

zupe?nie. Niekiedy w nocy ukazywa?a si? twarz brodatego Demiurga w oknie

sypialni, oblana ciemn? purpur? bengalskiego ?wiat?a, i patrzy?a przez

chwil? dobrotliwie na u?pionego g??boko, którego ?piewne chrapanie

zdawa?o si? w?drowa? daleko po nieznanych obszarach ?wiatów sennych.

Podczas d?ugich, pó?ciemnych popo?udni tej pó?nej zimy ojciec mój

zapada? od czasu do czasu na ca?e godziny w g?sto zastawione gratami

zakamarki, szukaj?c czego? zawzi?cie. I nieraz bywa?o podczas obiadu,

gdy zasiadali?my wszyscy do sto?u, brak?o ojca. Wówczas matka musia?a

d?ugo wo?a? Jakubie! i stuka? ?y?k? w stó?, zanim wylaz? z jakiej?

szafy, oblepiony szmatami paj?czyny i kurzu, z wzrokiem nieprzytomnym i

pogr??onym w zawi?ych, a jemu tylko wiadomych sprawach, które go

zaprz?ta?y. Czasem wdrapywa? si? na karnisz i przybiera? nieruchom? poz?

symetrycznie do wielkiego wypchanego s?pa, który po drugiej stronie okna

zawieszony by? na ?cianie. W tej nieruchomej, przykucni?tej pozie, z

wzrokiem zamglonym i z min? chytrze umiechni?t? trwa? godzinami, a?eby

z nag?a przy czyim wej?ciu zatrzepota? r?koma jak skrzyd?ami i zapia?

jak kogut. Przestalimy zwraca? uwag? na te dziwactwa, w które si? z

dnia na dzień g??biej wpl?tywa?. Wyzbyty jakby zupe?nie cielesnych

potrzeb, nie przyjmuj?c tygodniami pokarmu, pogr??a? si? z dniem ka?dym

g??biej w zawi?e i dziwaczne afery, dla których nie mieli?my

zrozumienia. Niedosi?g?y dla naszych perswazji i pró?b, odpowiada?

urywkami swego wewn?trznego monologu, którego przebiegu nic z zewn?trz

zm?ci? nie mog?o. Wiecznie zaaferowany, chorobliwie o?ywiony, z

wypiekami na suchych policzkach nie zauwa?a? nas i przeocza?.

Przywykli?my do jego nieszkodliwej obecno?ci, do jego cichego

gaworzenia, do tego dziecinnego, w sobie zatopionego ?wiegotu, którego

trele przebiega?y niejako na marginesie naszego czasu. Wtedy ju? znika?

niekiedy na wiele dni, podziewa? si? gdzie? w zapad?ych zakamarkach

mieszkania i nie mo?na go by?o znale??. Stopniowo te znikni?cia

przesta?y sprawia? na nas wra?enie, przywykli?my do nich i kiedy po

wielu dniach znów si? pojawia?, o par? cali mniejszy i chudszy, nie

zatrzymywa?o to na d?u?ej naszej uwagi. Przestali?my po prostu bra? go w

rachub?, tak bardzo oddali? si? od wszystkiego, co ludzkie i co

rzeczywiste. W?ze? po w??le odlu?nia? si? od nas, punkt po punkcie gubi?

zwi?zki ??cz?ce go ze wspólnot? ludzk?. To, co jeszcze z niego

pozosta?o, to troch? cielesnej pow?oki i ta gar?? bezsensownych dziwactw

- mog?y znikn?? pewnego dnia, tak samo nie zauwa?one jak szara kupka

?mieci, gromadz?ca si? w k?cie, któr? Adela co dzień wynosi?a na

?mietnik.

PTAKI

Nadesz?y ?ó?te, pe?ne nudy dni zimowe. Zrudzia?? ziemi? pokrywa?

dziurawy, przetarty, za krótki obrus ?niegu. Na wiele dachów nie

starczy?o go i sta?y czarne lub rdzawe, gontowe strzechy i arki kryj?ce

w sobie zakopcone przestrzenie strychów - czarne, zw?glone katedry,

naje?one ?ebrami krokwi, p?atwi i bantów - ciemne p?uca wichrów

zimowych. Ka?dy ?wit odkrywa? nowe kominy i dymniki, wyros?e w nocy,

wyd?te przez wicher nocny, czarne piszcza?ki organów diabelskich.

Kominiarze nie mogli op?dzi? si? od wron, które na kszta?t ?ywych

czarnych li?ci obsiada?y wieczorem ga??zie drzew pod ko?cio?em, odrywa?y

si? znów, trzepoc?c, by wreszcie przylgn??, ka?da do w?a?ciwego miejsca

na w?a?ciwej ga??zi, a o ?wicie ulatywa?y wielkimi stadami - tumany

sadzy, p?atki kopciu, faluj?ce i fantastyczne, plami?c migotliwym

krakaniem m?tno?ó?te smugi ?witu. Dni stwardnia?y od zimna i nudy, jak

zesz?oroczne bochenki chleba. Napoczynano je t?pymi no?ami, bez apetytu,

z leniw? senno?ci?. Ojciec nie wychodzi? ju? z domu. Pali? w piecach,

studiowa? nigdy niezg??bion? istot? ognia, wyczuwa? s?ony, metaliczny

posmak i w?dzony zapach zimowych p?omieni, ch?odn? pieszczot?

salamander, li??cych b?yszcz?c? sadz? w gardzieli komina. Z zami?owaniem

wykonywa? w owych dniach wszystkie reparatury w górnych regionach

pokoju. O ka?dej porze dnia mo?na go by?o widzie?, jak - przykucni?ty na

szczycie drabiny - majstrowa? co? przy suficie, przy kamiszach wysokich

okien, przy kulach i ?ańcuchach lamp wisz?cych. Zwyczajem malarzy

pos?ugiwa? si? drabin? jak ogromnymi szczud?ami i czu? si? dobrze w tej

ptasiej perspektywie, w pobli?u malowanego nieba, arabesek i ptaków

sufitu. Od spraw praktycznego ?ycia oddala? si? coraz bardziej. Gdy

matka, pe?na troski i zmartwienia z powodu jego stanu, stara?a si? go

wci?gn?? w rozmow? o interesach, o p?atno?ciach najbli?szego ultimo,

s?ucha? jej z roztargnieniem, pe?en niepokoju, z drgawkami w nieobecnej

twarzy. I bywa?o, ?e przerywa? jej nagle zaklinaj?cym gestem r?ki, a?eby

pobiec w k?t pokoju, przylgn?? uchem do szpary w pod?odze i z

podniesionymi palcami wskazuj?cymi obu r?k, wyra?aj?cymi najwy?sz?

wa?no?? badania - nas?uchiwa?. Nie rozumieli?my wówczas jeszcze smutnego

t?a tych ekstrawagancji, op?akanego kompleksu, który dojrzewa? w g??bi.

Matka nie mia?a nań ?adnego wp?ywu, natomiast wielk? czci? i uwag?

darzy? Adel?. Sprz?tanie pokoju by?o dlań wielk? i wa?n? ceremoni?,

której nie zaniedbywa? nigdy by? ?wiadkiem, ?ledz?c z mieszanin? strachu

i rozkosznego dreszczu wszystkie manipulacje Adeli. Wszystkim jej

czynno?ciom przypisywa? g??bsze, symboliczne znaczenie. Gdy dziewczyna

m?odymi i ?mia?ymi ruchami posuwa?a szczotk? na d?ugim dr??ku po

pod?odze, by?o to niemal ponad jego si?y. Z oczu jego la?y si? wówczas

?zy, twarz zanosi?a si? od cichego ?miechu, a cia?em wstrz?sa? rozkoszny

spazm orgazmu. Jego wra?liwo?? na ?askotki dochodzi?a do szaleństwa.

Wystarczy?o, by Adela skierowa?a doń palec ruchem oznaczaj?cym

?askotanie, a ju? w dzikim pop?ochu ucieka? przez wszystkie pokoje,

zatrzaskuj?c za sob? drzwi, by wreszcie w ostatnim pa?? brzuchem na

?ó?ko i wi? si? w konwulsjach ?miechu pod wp?ywem samego obrazu

wewn?trznego, któremu nie móg? si? oprze?. Dzi?ki temu mia?a Adela nad

ojcem w?adz? niemal nieograniczon?. W tym to czasie zauwa?yli?my u ojca

po raz pierwszy nami?tne zainteresowanie dla zwierz?t. By?a to

pocz?tkowo nami?tno?? my?liwego i artysty zarazem, by?a mo?e tak?e

g??bsza, zoologiczna sympatia kreatury dla pokrewnych, a tak odmiennych

form ?ycia, eksperymentowanie w nie wypróbowanych rejestrach bytu.

Dopiero w pó?niejszej fazie wzi??a sprawa ten niesamowity, zapl?tany,

g??boko grzeszny i przeciwny naturze obrót, którego lepiej nie wywleka?

na ?wiat?o dzienne. Zacz??o si? to od wyl?gania jaj ptasich. Z wielkim

nak?adem trudu i pieni?dzy sprowadza? ojciec z Hamburga, z Holandii, z

afrykańskich stacji zoologicznych zap?odnione jaja ptasie, które dawa?

do wyl?gania ogromnym kurom belgijskim. By? to proceder nader zajmuj?cy

i dla mnie - to wykluwanie si? piskl?t, prawdziwych dziwotworów w

kszta?cie i ubarwieniu. Nie podobna by?o dopatrzy? si? w tych monstrach

o ogromnych, fantastycznych dziobach, które natychmiast po urodzeniu

rozdziera?y si? szeroko, sycz?c ?ar?ocznie czelu?ciami gard?a, w tych

jaszczurach o w?t?ym, nagim ciele garbusów - przysz?ych pawi, ba?antów,

g?uszców i kondorów. Umieszczony w koszykach, w wacie, smoczy ten pomiot

podnosi? na cienkich szyjach ?lepe, bielmem zarosle g?owy, kwacz?c

bezg?o?nie z niemych gardzieli. Mój ojciec chodzi? wzd?u? pó?ek w

zielonym fartuchu, jak ogrodnik wzd?u? inspektów z kaktusami, i wywabia?

z nico?ci te p?cherze ?lepe, pulsuj?ce ?yciem, te niedo???ne brzuchy,

przyjmuj?ce ?wiat zewn?trzny tylko w formie jedzenia, te naro?le ?ycia,

pn?ce si? omackiem ku ?wiat?u. W par? tygodni pó?niej, gdy te ?lepe

p?czki ?ycia p?k?y do ?wiat?a, nape?ni?y si? pokoje kolorowym pogwarem,

migotliwym ?wiergotem swych nowych mieszkańców. Obsiada?y one karnisze

firanek, gzymsy szaf, gnie?dzi?y si? w g?stwinie cynowych ga??zi i

arabesek wieloramiennych lamp wisz?cych. Gdy ojciec studiowa? wielkie

ornitologiczne kompendia i wertowa? kolorowe tablice, zdawa?y si?

ulatywa? z nich te pierzaste fantazmaty i nape?nia? pokój kolorowym

trzepotem, p?atami purpury, strz?pami szafiru, grynszpanu i srebra.

Podczas karmienia tworzy?y one na pod?odze barwn?, faluj?c? grz?dk?,

dywan ?ywy, który za czyim? niebacznym wej?ciem rozpada? si?, rozlatywa?

w ruchome kwiaty, trzepoc?ce w powietrzu, aby w końcu rozmie?ci? si? w

górnych regionach pokoju. W pami?ci pozosta? mi szczególnie jeden

kondor, ogromny ptak o szyi nagiej, twarzy pomarszczonej i wybuja?ej

naro?lami. By? to chudy asceta, lama buddyjski, pe?en niewzruszonej

godno?ci w ca?ym zachowaniu, kieruj?cy si? ?elaznym ceremonia?em swego

wielkiego rodu. Gdy siedzia? naprzeciw ojca, nieruchomy w swej

monumentalnej pozycji odwiecznych bóstw egipskich, z okiem zawleczonym

bia?awym bielmem, które zasuwa? z boku na ?renice, a?eby zamkn?? si?

zupe?nie w kontemplacji swej dostojnej samotno?ci - wydawa? si? ze swym

kamiennym profilem starszym bratem mego ojca. Ta sama materia cia?a,

?ci?gien i pomarszczonej twardej skóry, ta sama twarz wysch?a i

ko?cista, te same zrogowacia?e, g??bokie oczodo?y. Nawet r?ce, silne w

w?z?ach, d?ugie, chude d?onie ojca, z wypuk?ymi paznokciami, mia?y swój

analogon w szponach kondora. Nie mog?em si? oprze? wra?eniu, widz?c go

tak u?pionego, ?e mam przed sob? mumi? - wysch?? i dlatego pomniejszon?

mumi? mego ojca. S?dz?, ?e i uwagi matki nie usz?o to przedziwne

podobieństwo, chocia? nigdy nie poruszali?my tego tematu.

Charakterystyczne jest, ?e kondor u?ywa? wspólnego z moim ojcem naczynia

nocnego. Nie poprzestaj?c na wyl?ganiu coraz nowych egzemplarzy, ojciec

mój urz?dza? na strychu wesela ptasie, wysy?a? swatów, uwi?zywa? w

lukach i dziurach strychu pon?tne, st?sknione narzeczone i osi?gn?? w

samej rzeczy to, ?e dach naszego domu, ogromny, dwuspadowy dach gontowy,

sta? si? prawdziw? gospod? ptasi?, ark? Noego, do której zlatywa?y si?

wszelkiego rodzaju skrzydlacze z dalekich stron. Nawet d?ugo po

zlikwidowaniu ptasiego gospodarstwa utrzymywa?a si? w ?wiecie ptasim ta

tradycja naszego domu i w okresie wiosennych w?drówek spada?y nieraz na

nasz dach ca?e chmary ?urawi, pelikanów, pawi i wszelkiego ptactwa.

Impreza ta wzi??a jednak niebawem - po krótkiej ?wietno?ci - smutny

obrót. Wkrótce okaza?a si? bowiem konieczna translokacja ojca do dwóch

pokojów na poddaszu, które s?u?y?y za rupieciarnie. Stamt?d dochodzi?

ju? o wczesnym ?wicie zmieszany klangor g?osów ptasich. Drewniane pud?a

pokojów na strychu, wspomagane rezonansem przestrzeni dachowej,

d?wi?cza?y ca?e od szumu, trzepotu, piania, tokowania i gulgotu. Tak

stracili?my ojca z widoku na przeci?g kilku tygodni. Rzadko tylko

schodzi? do mieszkania i wtedy mogli?my zauwa?y?, ?e zmniejszy? si?

jakoby, schud? i skurczy?. Niekiedy przez zapomnienie zrywa? si? z

krzes?a przy stole i trzepi?c r?koma jak skrzyd?ami, wydawa? pianie

przeci?g?e, a oczy zachodzi?y mu mg?? bielma. Potem, zawstydzony, ?mia?

si? razem z nami i stara? si? ten incydent obróci? w ?art. Pewnego razu

w okresie generalnych porz?dków zjawi?a si? niespodzianie Adela w

państwie ptasim ojca. Stan?wszy we drzwiach, za?ama?a r?ce nad fetorem,

który si? unosi? w powietrzu, oraz nad kupami ka?u, zalegaj?cego

pod?ogi, sto?y i meble. Szybko zdecydowana otworzy?a okno, po czym przy

pomocy d?ugiej szczotki wprawi?a ca?? mas? ptasi? w wirowanie. Wzbi? si?

piekielny tuman piór, skrzyde? i krzyku, w którym Adela, podobna do

szalej?cej Menady, zakrytej m?yńcem swego tyrsu, tańczy?a taniec

zniszczenia. Razem z ptasi? gromad? ojciec mój, trzepi?c r?koma, w

przera?eniu próbowa? wznie?? si? w powietrze. Zwolna przerzedza? si?

tuman skrzydlaty, a? w końcu na pobojowisku zosta?a sama Adela,

wyczerpana, dysz?ca, oraz mój ojciec z min? zafrasowan? i zawstydzon?,

gotów do przyj?cia ka?dej kapitulacji. W chwil? pó?niej schodzi? mój

ojciec ze schodów swojego dominium - cz?owiek z?amany, król-banita,

który straci? tron i królowanie.

MANEKINY

Ta ptasia impreza mego ojca by?a ostatnim wybuchem kolorowo?ci,

ostatnim i ?wietnym kontrmarszem fantazji, który ten niepoprawny

improwizator, ten fechtmistrz wyobra?ni poprowadzi? na szańce i okopy

ja?owej i pustej zimy. Dzi? dopiero rozumiem samotne bohaterstwo, z

jakim sam jeden wyda? on wojn? bezbrze?nemu ?ywio?owi nudy dr?twi?cej

miasto. Pozbawiony wszelkiego poparcia, bez uznania z naszej strony

broni? ten m?? przedziwny straconej sprawy poezji. By? on cudownym

m?ynem, w którego leje sypa?y si? otr?by pustych godzin, a?eby w jego

trybach zakwitn?? wszystkimi kolorami i zapachami korzeni Wschodu. Ale

przywykli do ?wietnego kuglarstwa tego metafizycznego prestidigitatora,

byli?my sk?onni zapoznawa? warto?? jego suwerennej magii, która nas

ratowa?a od letargu pustych dni i nocy. Adeli nie spotka? ?aden wyrzut

za jej bezmy?lny i t?py wandalizm. Przeciwnie, czuli?my jakie niskie

zadowolenie, haniebn? satysfakcj? z ukrócenia tych wybuja?o?ci, których

kosztowali?my ?akomie do syta, a?eby potem uchyli? si? perfidnie od

odpowiedzialno?ci za nie. A mo?e by? w tej zdradzie i tajny pok?on w

stron? zwyci?skiej Adeli, której przypisywali?my niejasno jak?? misj? i

pos?annictwo si? wy?szego rz?du. Zdradzony przez wszystkich, wycofa? si?

ojciec bez walki z miejsc swej niedawnej chwa?y. Bez skrzy?owania szpad

odda? w r?ce wroga domen? swej by?ej ?wietno?ci. Dobrowolny banita

usun?? si? do pustego pokoju na końcu sieni i oszańcowa? si? tam

samotno?ci?. Zapomnieli?my o nim. Obieg?a nas znowu ze wszech stron

?a?obna szaro?? miasta, zakwitaj?c w oknach ciemnym liszajem ?witów,

paso?ytniczym grzybem zmierzchów, rozrastaj?cym si? w puszyste futro

d?ugich nocy zimowych. Tapety pokojów, rozlu?nione b?ogo za tamtych dni

i otwarte dla kolorowych lotów owej skrzydlatej czeredy, zamkn??y si?

znów w sobie, zg?stnia?y pl?cz?c si? w monotonii gorzkich monologów.

Lampy poczernia?y i zwi?d?y jak stare osty i bodiaki. Wisia?y teraz

osowia?e i zgry?liwe, dzwoni?c cicho kryszta?kami szkie?ek, gdy kto

przeprawia? si? omackiem przez zmierzch pokoju. Na pró?no wetkn??a Adela

we wszystkie ramiona tych lamp kolorowe ?wiece, nieudolny surogat, blade

wspomnienie ?wietnych iluminacji, którymi kwit?y niedawno wisz?ce ich

ogrody. Ach! gdzie by?o to ?wiegotliwe p?czkowanie, to owocowanie

po?pieszne i fantastyczne w bukietach tych lamp, z których jak z

p?kaj?cych czarodziejskich tortów ulatywa?y skrzydlate fantazmaty,

rozbijaj?ce powietrze na talie kart magicznych, rozsypuj?c je w kolorowe

oklaski, sypi?ce si? g?stymi ?uskami lazuru, pawiej, papuziej zieleni,

metalicznych po?ysków, rysuj?c w powietrzu linie i arabeski, migotliwe

?lady lotów i ko?owań, rozwijaj?c kolorowe wachlarze trzepotów,

utrzymuj?ce si? d?ugo po przelocie w bogatej i b?yskotliwej atmosferze.

Jeszcze teraz kry?y si? w g??bi zszarza?ej aury echa i mo?liwo?ci

barwnych rozb?ysków, lecz nikt nie nawierca? fletem, nie do?wiadcza?

?widrem zm?tnia?ych s?ojów powietrznych. Tygodnie te sta?y pod znakiem

dziwnej senno?ci. ?ó?ka ca?y dzień nie za?cielone, zawalone po?ciel?

zmi?t? i wytarzan? od ci??kich snów, sta?y jak g??bokie ?odzie gotowe do

odp?ywu w mokre i zawi?e labirynty jakiej? czarnej, bezgwiezdnej

Wenecji. O g?uchym ?wicie Adela przynosi?a nam kaw?. Ubierali?my si?

leniwie w zimnych pokojach, przy ?wietle ?wiecy odbitej wielokrotnie w

czarnych szybach okien. Poranki te by?y pe?ne bez?adnego krz?tania si?,

rozwlek?ego szukania w ró?nych szufladach i szafach. Po ca?ym mieszkaniu

s?ycha? by?o k?apanie pantofelków Adeli. Subiekci zapalali latarnie,

brali z r?k matki wielkie klucze sklepowe i wychodzili w g?st?, wiruj?c?

ciemno??. Matka nie mog?a doj?? do ?adu z toalet?. ?wiece dogasa?y w

lichtarzu. Adela przepada?a gdzie w odleg?ych pokojach lub na strychu,

gdzie rozwiesza?a bielizn?. Nie mo?na jej si? by?o dowo?a?. M?ody

jeszcze, m?tny i brudny ogień w piecu liza? zimne, b?yszcz?ce naro?le

sadzy w gardzieli komina. ?wieca gas?a, pokój pogr??a? si? w ciemno?ci.

Z g?owami na obrusie sto?u, wród resztek ?niadania zasypiali?my na wpó?

ubrani. Le??c twarzami na futrzanym brzuchu ciemno?ci, odp?ywali?my na

jego falistym oddechu w bezgwiezdn? nico??. Budzi?o nas g?o?ne

sprz?tanie Adeli. Matka nie mog?a upora? si? z toalet?. Nim skończy?a

czesanie, subiekci wracali na obiad. Mrok na rynku przybiera? kolor

z?otawego dymu. Przez chwil? z tych dymnych miodów, z tych m?tnych

bursztynów mog?y si? rozpowi? kolory najpi?kniejszego popo?udnia. Ale

szcz??liwy moment mija?, amalgamat ?witu przekwita?, wezbrany ferment

dnia, ju? niemal do?cig?y, opada? z powrotem w bezsiln? szaro??.

Zasiadali?my do sto?u, subiekci zacierali czerwone z zimna r?ce i nagle

proza ich rozmów sprowadza?a od razu pe?ny dzień, szary i pusty wtorek,

dzień bez tradycji i bez twarzy. Ale gdy pojawia? si? na stole pó?misek

z ryb? w szklistej galarecie, dwie du?e ryby le??ce bok przy boku, g?ow?

do ogona jak figura zodiakalna, odpoznawali?my w nich herb owego dnia,

emblemat kalendarzowy bezimiennego wtorku, i rozbierali?my go

pospiesznie mi?dzy siebie, pe?ni ulgi, ?e dzień odzyska? w nim sw?

fizjonomi?. Subiekci spo?ywali go z namaszczeniem, z powag?

kalendarzowej ceremonii. Zapach pieprzu rozchodzi? si? po pokoju. A gdy

wytarli bu?k? ostatek galarety ze swych talerzy, rozwa?aj?c w my?li

heraldyk? nast?pnych dni tygodnia, i na pó?misku zostawa?y tylko g?owy z

wygotowanymi oczyma - czuli?my wszyscy, ?e dzień zosta? wspólnymi si?ami

pokonany i ?e reszta nie wchodzi?a ju? w rachub?. W samej rzeczy z

reszt? t?, wydan? na jej ?ask?, Adela nie robi?a sobie d?ugich

ceregieli. Wród brz?ku garnków i chlustów zimnej wody likwidowa?a z

energi? tych par? godzin do zmierzchu, które matka przesypia?a na

otomanie. Tymczasem w jadalni przygotowywano ju? sceneri? wieczoru.

Polda i Paulina, dziewcz?ta do szycia, rozgospodarowywa?y si? w niej z

rekwizytami swego fachu. Na ich ramionach wniesiona wchodzi?a do pokoju

milcz?ca, nieruchoma pani, dama z k?aków i p?ótna, z czarn? drewnian?

ga?k? zamiast g?owy. Ale ustawiona w k?cie, mi?dzy drzwiami a piecem, ta

cicha dama stawa?a si? pani? sytuacji. Ze swego k?ta, stoj?c nieruchomo,

nadzorowa?a w milczeniu prac? dziewcz?t. Pe?na krytycyzmu i nie?aski

przyjmowa?a ich starania i umizgi, z jakimi przykl?ka?y przed ni?,

przymierzaj?c fragmenty sukni, znaczone bia?? fastryg?. Obs?ugiwa?y z

uwag? i cierpliwo?ci? milcz?cy idol, którego nic zadowoli? nie mog?o.

Ten moloch by? nieub?agany, jak tylko kobiece molochy by? potrafi?, i

odsy?a? je wci?? na nowo do pracy, a one, wrzecionowate i smuk?e,

podobne do szpuli drewnianych, z których odwija?y si? nici, i tak

ruchliwe jak one, manipulowa?y zgrabnymi ruchami nad t? kup? jedwabiu i

sukna, wcina?y si? szcz?kaj?cymi no?ycami w jej kolorow? mas?, furkota?y

maszyn?, depc?c peda? lakierkow?, tani? nó?k?, a dooko?a nich ros?a kupa

odpadków, ró?nokolorowych strz?pów i szmatek, jak wyplute ?uski i plewy

dooko?a dwóch wybrednych i marnotrawnych papug. Krzywe szcz?ki no?yc

otwiera?y si? ze skrzypieniem, jak dzioby tych kolorowych ptaków.

Dziewcz?ta depta?y nieuwa?nie po barwnych obrzynkach, brodz?c

nie?wiadomie niby w ?mietniku mo?liwego jakiego karnawa?u, w rupieciami

jakiej? wielkiej nieurzeczywistnionej maskarady. Otrzepywa?y si? ze

szmatek z nerwowym ?miechem, ?askota?y oczyma zwierciad?a. Ich dusze,

szybkie czarodziejstwo ich r?k by?o nie w nudnych sukniach, które

zostawa?y na stole, ale w tych setkach odstrzygni??, w tych wiórach

lekkomy?lnych i p?ochych, którymi zasypa? mog?y cale miasto, jak

kolorow? fantastyczn? ?nie?yc?. Nagle by?o im gor?co i otwiera?y okno,

a?eby w niecierpliwo?ci swej samotni, w g?odzie obcych twarzy,

przynajmniej bezimienn? twarz zobaczy?, do okna przyci?ni?t?. Wachlowa?y

rozpalone swe policzki przed wzbieraj?c? firankami noc? zimow? -

ods?ania?y p?on?ce dekolty, pe?ne nienawi?ci do siebie i rywalizacji,

gotowe stan?? do walki o tego pierrota, którego by ciemny powiew nocy

przywia? na okno. Ach! jak ma?o wymaga?y one od rzeczywisto?ci. Mia?y

wszystko w sobie, mia?y nadmiar wszystkiego w sobie. Ach! by?by im

wystarczy? pierrot wypchany trocinami, jedno-dwa s?owa, na które od

dawna czeka?y, by móc wpa?? w sw? rol? dawno przygotowan?, z dawna

t?ocz?c? si? na usta, pe?n? s?odkiej i strasznej goryczy, ponosz?c?

dziko, jak stronice romansu po?ykane noc? wraz ze ?zami ronionymi na

wypieki lic. Podczas jednej ze swych w?drówek wieczornych po mieszkaniu,

przedsi?branych pod nieobecno?? Adeli, natkn?? si? mój ojciec na ten

cichy seans wieczorny. Przez chwil? sta? w ciemnych drzwiach przyleg?ego

pokoju, z lamp? w r?ku, oczarowany scen? pe?n? gor?czki i wypieków, t?

idyll? z pudru, kolorowej bibu?ki i atropiny, której jako t?o pe?ne

znaczenia pod?o?ona by?a noc zimowa, oddychaj?ca w?ród wzd?tych firanek

okna. Nak?adaj?c okulary, zbli?y? si? w paru krokach i obszed? dooko?a

dziewcz?ta, o?wiecaj?c je podniesion? w r?ku lamp?. Przeci?g z otwartych

drzwi podniós? firanki u okna, panienki dawa?y si? ogl?da?, kr?c?c si? w

biodrach, pol?niewaj?c emali? oczu, lakiem skrzypi?cych pantofelków,

sprz?czkami podwi?zek pod wzd?t? od wiatru sukienk?; szmatki j??y umyka?

po pod?odze, jak szczury, ku uchylonym drzwiom ciemnego pokoju, a ojciec

mój przygl?da? si? uwa?nie prychaj?cym osóbkom, szepc?c pó?g?osem: -

Genus avium... je?li si? nie myl?, scansores albo pistacci... w

najwy?szym stopniu godne uwagi. Przypadkowe to spotkanie sta?o si?

pocz?tkiem ca?ej serii seansów, podczas których ojciec mój zdo?a? rych?o

oczarowa? obie panienki urokiem swej przedziwnej osobisto?ci. Odp?acaj?c

si? za pe?n? galanterii i dowcipu konwersacj?, któr? zape?nia? im pustk?

wieczorów - dziewcz?ta pozwala?y zapalonemu badaczowi studiowa?

struktur? swych szczup?ych i tandetnych cia?ek. Dzia?o si? to w toku

konwersacji, z powag? i wytworno?ci?, która najryzykowniejszym punktom

tych badań odbiera?a dwuznaczny ich pozór. Odsuwaj?c pończoszk? z kolana

Pauliny i studiuj?c rozmi?owanymi oczyma zwi?z?? i szlachetn?

konstrukcj? przegubu, ojciec mój mówi?: - Jak?e pe?na uroku i jak

szcz??liwa jest forma bytu, któr? panie obra?y. Jak?e pi?kna i prosta

jest teza, któr? dano wam swym ?yciem ujawni?. Lecz za to z jakim

mistrzostwem, z jak? finezj? wywi?zuj? si? panie z tego zadania. Gdybym

odrzucaj?c respekt przed Stwórc?, chcia? si? zabawi? w krytyk?

stworzenia, wo?a?bym: - mniej tre?ci, wi?cej formy! Ach, jakby ul?y?

?wiatu ten ubytek tre?ci. Wi?cej skromno?ci w zamierzeniach, wi?cej

wstrzemi??liwo?ci w pretensjach - panowie demiurdzy - a ?wiat by?by

doskonalszy! - wo?a? mój ojciec akurat w momencie, gdy d?oń jego

wy?uskiwa?a bia?? ?ydk? Pauliny z uwi?zi pończoszki. W tej chwili Adela

stan??a w otwartych drzwiach jadalni, nios?c tac? z podwieczorkiem. By?o

to pierwsze spotkanie dwu tych wrogich pot?g od czasu wielkiej rozprawy.

My wszyscy, którzy asystowali?my przy tym spotkaniu, prze?yli?my chwil?

wielkiej trwogi. By?o nam nadwyraz przykro by? ?wiadkami nowego

upokorzenia i tak ju? ci??ko do?wiadczonego m??a. Mój ojciec powsta? z

kl?czek bardzo zmieszany, fal? po fali zabarwia?a si? jego twarz coraz

ciemniej nap?ywem wstydu. Ale Adela znalaz?a si? niespodzianie na

wysoko?ci sytuacji. Podesz?a z u?miechem do ojca i da?a mu prztyczka w

nos. Na to has?o Polda i Paulina klasn??y rado?nie w d?onie, zatupota?y

nó?kami i uwiesiwszy si? z obu stron u ramion ojca, obtańczy?y z nim

stó? dooko?a. W ten sposób, dzi?ki dobremu sercu dziewcz?t, rozwia? si?

zarodek przykrego konfliktu w ogólnej weso?o?ci. Oto jest pocz?tek

wielce ciekawych i dziwnych prelekcji, które mój ojciec, natchniony

urokiem tego ma?ego i niewinnego audytorium, odbywa? w nast?pnych

tygodniach owej wczesnej zimy. Jest godne uwagi, jak w zetkni?ciu z

niezwyk?ym tym cz?owiekiem rzeczy wszystkie cofa?y si? niejako do

korzenia swego bytu, odbudowywa?y swe zjawisko a? do metafizycznego

j?dra, wraca?y niejako do pierwotnej idei, a?eby w tym punkcie

sprzeniewierzy? si? jej i przechyli? w te w?tpliwe, ryzykowne i

dwuznaczne regiony, które nazwiemy tu krótko regionami wielkiej herezji.

Nasz herezjarcha szed? w?ród rzeczy jak magnetyzer, zara?aj?c je i

uwodz?c swym niebezpiecznym czarem. Czy mam nazwa? i Paulin? jego

ofiar?? Sta?a si? ona w owych dniach jego uczennic?, adeptk? jego

teoryj, modelem jego eksperymentów. Tutaj postaram si? wy?o?y? z

nale?yt? ostro?no?ci?, i unikaj?c zgorszenia, t? nader kacersk?

doktryn?, która op?ta?a wówczas na d?ugie miesi?ce mego ojca i opanowa?a

wszystkie jego poczynania.

TRAKTAT O MANEKINACH ALBO

WTóRA KSI?GA RODZAJU

Demiurgos - mówi? mój ojciec - nie posiad? monopolu na tworzenie - tworzenie jest przywilejem

wszystkich duchów. Materii dana jest nieskończona p?odno??,

niewyczerpana moc ?yciowa i zarazem uwodna si?a pokusy, która nas n?ci

do formowania. W g??bi materii kszta?tuj? si? niewyra?ne u?miechy,

zawi?zuj? si? napi?cia, zg?szczaj? si? próby kszta?tów. Ca?a materia

faluje od nieskończonych mo?liwo?ci, które przez ni? przechodz? md?ymi

dreszczami. Czekaj?c na o?ywcze tchnienie ducha, przelewa si? ona w

sobie bez końca, kusi tysi?cem s?odkich okr?glizn i mi?kko?ci, które z

siebie w ?lepych rojeniach wymajacza. Pozbawiona w?asnej inicjatywy,

lubie?nie podatna, po kobiecemu plastyczna, uleg?a wobec wszystkich

impulsów - stanowi ona teren wyj?ty spod prawa, otwarty dla wszelkiego

rodzaju szarlatanerii i dyletantyzmów, domen? wszelkich nadu?y? i

w?tpliwych manipulacji demiurgicznych. Materia jest najbierniejsz? i

najbezbronniejsz? istot? w kosmosie. Ka?dy mo?e j? ugniata?, formowa?,

ka?demu jest pos?uszna. Wszystkie organizacje materii s? nietrwa?e i

lu?ne, ?atwe do uwstecznienia i rozwi?zania. Nie ma ?adnego z?a w

redukcji ?ycia do form innych i nowych. Zabójstwo nie jest grzechem.

Jest ono nieraz koniecznym gwa?tem wobec opornych i skostnia?ych form

bytu, które przesta?y by? zajmuj?ce. W interesie ciekawego i wa?nego

eksperymentu mo?e ono nawet stanowi? zas?ug?. Tu jest punkt wyj?cia dla

nowej apologii sadyzmu. Mój ojciec by? niewyczerpany w gloryfikacji tego

przedziwnego elementu, jakim by?a materia. - Nie ma materii martwej -

naucza? - martwota jest jedynie pozorem, za którym ukrywaj? si? nieznane

formy ?ycia. Skala tych form jest nieskończona, a odcienie i niuanse

niewyczerpane. Demiurgos by? w posiadaniu wa?nych i ciekawych recept

twórczych. Dzi?ki nim stworzy? on mnogo?? rodzajów, odnawiaj?cych si?

w?asn? si??. Nie wiadomo, czy recepty te kiedykolwiek zostan?

zrekonstruowane. Ale jest to niepotrzebne, gdy? je?liby nawet te

klasyczne metody kreacji okaza?y si? raz na zawsze niedost?pne,

pozostaj? pewne metody illegalne, ca?y bezmiar metod heretyckich i

wyst?pnych. W miar? jak ojciec od tych ogólnych zasad kosmogonii zbli?a?

si? do terenu swych cia?niejszych zainteresowań, g?os jego zni?a? si? do

wnikliwego szeptu, wyk?ad stawa? si? coraz trudniejszy i zawilszy, a

wyniki, do których dochodzi?, gubi?y si? w coraz bardziej w?tpliwych i

ryzykownych regionach. Gestykulacja jego nabiera?a ezoterycznej

solenno?ci. Przymyka? jedno oko, przyk?ada? dwa palce do czo?a, chytro??

jego spojrzenia stawa?a si? wprost niesamowita. Wwierca? si? t?

chytro?ci? w swe interlokutorki, gwa?ci? cynizmem tego spojrzenia

najwstydliwsze, najintymniejsze w nich rezerwy i dosi?ga? wymykaj?ce si?

w najg??bszym zakamarku, przypiera? do ?ciany i ?askota?, drapa?

ironicznym palcem, póki nie do?askota? si? b?ysku zrozumienia i ?miechu,

?miechu przyznania i porozumienia si?, którym w końcu musia?o si?

kapitulowa?. Dziewcz?ta siedzia?y nieruchomo, lampa kopci?a, sukno pod

ig?? maszyny dawno si? zsun??o, a maszyna stukota?a pusto, st?bnuj?c

czarne, bezgwiezdne sukno, odwijaj?ce si? z postawu nocy zimowej za

oknem. - Zbyt d?ugo ?yli?my pod terrorem niedo?cig?ej doskona?o?ci

Demiurga - mówi? mój ojciec - zbyt d?ugo doskona?o?? jego tworu

parali?owa?a nasz? w?asn? twórczo??. Nie chcemy z nim konkurowa?. Nie

mamy ambicji mu dorówna?. Chcemy by? twórcami we w?asnej, ni?szej

sferze, pragniemy dla siebie twórczo?ci, pragniemy rozkoszy twórczej,

pragniemy - jednym s?owem - demiurgii. - Nie wiem, w czyim imieniu

proklamowa? mój ojciec te postulaty, jaka zbiorowo??, jaka korporacja,

sekta czy zakon, nadawa?a sw? solidarno?ci? patos jego s?owom. Co do

nas, to bylimy dalecy od wszelkich zakusów demiurgicznych. Lecz ojciec

mój rozwin?? tymczasem program tej wtórej demiurgii, obraz tej drugiej

generacji stworzeń, która stan?? mia?a w otwartej opozycji do panuj?cej

epoki. - Nie zale?y nam - mówi? on - na tworach o d?ugim oddechu, na

istotach na dalek? met?. Nasze kreatury nie b?d? bohaterami romansów w

wielu tomach. Ich role b?d? krótkie, lapidarne, ich charaktery - bez

dalszych planów. Cz?sto dla jednego gestu, dla jednego s?owa podejmiemy

si? trudu powo?ania ich do ?ycia na t? jedn? chwil?. Przyznajemy

otwarcie: nie b?dziemy k?adli nacisku na trwa?o?? ani solidno??

wykonania, twory nasze b?d? jak gdyby prowizoryczne, na jeden raz

zrobione. Je?li b?d? to ludzie, to damy im na przyk?ad tylko jedn?

stron? twarzy, jedn? r?k?, jedn? nog?, t? mianowicie, która im b?dzie w

ich roli potrzebna. By?oby pedanteri? troszczy? si? o ich drug?, nie

wchodz?c? w gr? nog?. Z ty?u mog? by? po prostu zaszyte p?ótnem lub

pobielone. Nasz? ambicj? pok?ada? b?dziemy w tej dumnej dewizie: dla

ka?dego gestu inny aktor. Do obs?ugi ka?dego s?owa, ka?dego czynu

powo?amy do ?ycia innego cz?owieka. Taki jest nasz smak, to b?dzie ?wiat

wed?ug naszego gustu. Demiurgos kocha? si? w wytrawnych, doskona?ych i

skomplikowanych materia?ach, my dajemy pierwszeństwo tandecie. Po prostu

porywa nas, zachwyca tanio??, lichota, tandetno?? materia?u. Czy

rozumiecie - pyta? mój ojciec - g??boki sens tej s?abo?ci, tej pasji do

pstrej bibu?ki, do papier maché , do lakowej farby, do k?aków i

trociny? To jest - mówi? z bolesnym umiechem - nasza mi?o?? do materii

jako takiej, do jej puszysto?ci i porowato?ci, do jej jedynej,

mistycznej konsystencji. Demiurgos, ten wielki mistrz i artysta, czyni

j? niewidzialn?, ka?e jej znikn?? pod gr? ?ycia. My, przeciwnie, kochamy

jej zgrzyt, jej oporno??, jej pa?ubiast? niezgrabno??. Lubimy pod ka?dym

gestem, pod ka?dym ruchem widzie? jej oci??a?y wysi?ek, jej bezw?ad, jej

s?odk? niedwiedziowato??. Dziewcz?ta siedzia?y nieruchomo z szklanymi

oczyma. Twarze ich by?y wyci?gni?te i zg?upia?e zas?uchaniem, policzki

podmalowane wypiekami, trudno by?o w tej chwili oceni?, czy nale?? do

pierwszej, czy do drugiej generacji stworzenia. - S?owem - konkludowa?

mój ojciec - chcemy stworzy? po raz wtóry cz?owieka, na obraz i

podobieństwo manekinu. Tu musimy dla wierno?ci sprawozdawczej opisa?

pewien drobny i b?ahy incydent, który zaszed? w tym punkcie prelekcji i

do którego nie przywi?zujemy ?adnej wagi. Incydent ten, ca?kowicie

niezrozumia?y i bezsensowny w tym danym szeregu zdarzeń, da si? chyba

wyt?umaczy? jako pewnego rodzaju automatyzm szcz?tkowy, bez antecedensów

i bez ci?g?o?ci, jako pewnego rodzaju z?o?liwo?? obiektu, przeniesiona w

dziedzin? psychiczn?. Radzimy czytelnikowi zignorowa? go z równ?

lekkomy?lno?ci?, jak my to czynimy. Oto jego przebieg: W chwili gdy mój

ojciec wymawia? s?owo manekin, Adela spojrza?a na zegarek na

bransoletce, po czym porozumia?a si? spojrzeniem z Pold?. Teraz wysun??a

si? wraz z krzes?em o pi?d? naprzód, podnios?a brzeg sukni, wystawi?a

powoli stop?, opi?t? w czarny jedwab, i wypr??y?a j? jak pyszczek w??a.

Tak siedzia?a przez ca?y czas tej sceny, ca?kiem sztywno, z wielkimi,

trzepocz?cymi oczyma, pog??bionymi lazurem atropiny, z Pold? i Paulin?

po obu bokach. Wszystkie trzy patrzy?y rozszerzonymi oczami na ojca. Mój

ojciec chrz?kn??, zamilk?, pochyli? si? i sta? si? nagle bardzo

czerwony. W jednej chwili lineatura jego twarzy, dopiero co tak

rozwichrzona i pe?na wibracji, zamkn??a si? na spokornia?ych rysach. On

- herezjarcha natchniony, ledwo wypuszczony z wichru uniesienia - z?o?y?

si? nagle w sobie, zapad? i zwin??. A mo?e wymieniono go na innego. Ten

inny siedzia? sztywny, bardzo czerwony, ze spuszczonymi oczyma. Panna

Polda podesz?a i pochyli?a si? nad nim. Klepi?c go lekko po plecach,

mówi?a tonem ?agodnej zach?ty: - Jakub b?dzie rozs?dny, Jakub pos?ucha,

Jakub nie b?dzie uparty. No, prosz?... Jakub, Jakub... Wypi?ty

pantofelek Adeli dr?a? lekko i b?yszcza? jak j?zyczek w??a. Mój ojciec

podniós? si? powoli ze spuszczonymi oczyma, post?pi? krok naprzód, jak

automat, i osun?? si? na kolana. Lampa sycza?a w ciszy, w g?stwinie

tapet bieg?y tam i z powrotem wymowne spojrzenia, lecia?y szepty

jadowitych j?zyków, gzygzaki my?li...

TRAKTAT O MANEKINACH

Ci?g dalszy

Nast?pnego wieczora ojciec podj?? z odnowion? swad? ciemny i zawi?y

swój temat. Lineatura jego zmarszczek rozwija?a si? i zawija?a

z wyrafinowan? chytro?ci?. W ka?dej spirali ukryty by? pocisk ironii.

Ale czasami inspiracja rozszerza?a kr?gi jego

zmarszczek, które ros?y jak? ogromn? wiruj?c? groz?, uchodz?c w

milcz?cych wolutach w g??b nocy zimowej. - Figury panopticum, moje panie

- zacz?? on - kalwaryjskie parodie manekinów, ale nawet w tej postaci

strze?cie si? lekko je traktowa?. Materia nie zna ?artów. Jest ona

zawsze pe?na tragicznej powagi. Kto o?miela si? my?le?, ?e mo?na igra? z

materi?, ?e kszta?towa? j? mo?na dla ?artu, ?e ?art nie wrasta w ni?,

nie w?era si? natychmiast jak los, jak przeznaczenie? Czy przeczuwacie

ból, cierpienie g?uche, nie wyzwolone, zakute w materi? cierpienie tej

pa?uby, która nie wie, czemu ni? jest, czemu musi trwa? w tej gwa?tem

narzuconej formie, b?d?cej parodi?? Czy pojmujecie pot?g? wyrazu, formy,

pozoru, tyrańsk? samowol?, z jak? rzuca si? on na bezbronn? k?od? i

opanowuje, jak w?asna, tyrańska, panosz?ca si? dusza? Nadajecie jakiej

g?owie z k?aków i p?ótna wyraz gniewu i pozostawiacie j? z tym gniewem,

z t? konwulsj?, z tym napi?ciem raz na zawsze, zamkni?t? ze ?lep?

z?o?ci?, dla której nie ma odp?ywu. T?um ?mieje si? z tej parodii.

P?aczcie, moje panie, nad losem w?asnym, widz?c n?dz? materii wi?zionej,

gn?bionej materii, która nie wie, kim jest i po co jest, dok?d prowadzi

ten gest, który jej raz na zawsze nadano. T?um ?mieje si?. Czy

rozumiecie straszny sadyzm, upajaj?ce, demiurgiczne okrucieństwo tego

?miechu? Bo przecie? p?aka? nam, moje panie, trzeba nad losem w?asnym na

widok tej n?dzy materii, gwa?conej materii, na której dopuszczono si?

strasznego bezprawia. St?d p?ynie, moje panie, straszny smutek

wszystkich b?azeńskich golemów, wszystkich pa?ub, zadumanych tragicznie

nad ?miesznym swym grymasem. Oto jest anarchista Luccheni, morderca

cesarzowej El?biety, oto Draga, demoniczna i nieszcz??liwa królowa

Serbii, oto genialny m?odzieniec, nadzieja i duma rodu, którego zgubi?

nieszcz?sny na?óg onanii. O, ironio tych nazw, tych pozorów! Czy jest w

tej pa?ubie naprawd? co z królowej Dragi, jej sobowtór, najdalszy bodaj

cień jej istoty? To podobieństwo, ten pozór, ta nazwa uspokaja nas i nie

pozwala nam pyta?, kim jest dla siebie samego ten twór nieszcz??liwy. A

jednak to musi by? kto, moje panie, kto anonimowy, kto gro?ny, kto

nieszcz??liwy, kto, co nie s?ysza? nigdy w swym g?uchym ?yciu o

królowej Dradze... Czy s?yszeli?cie po nocach straszne wycie tych pa?ub

woskowych, zamkni?tych w budach jarmarcznych, ?a?osny chór tych kad?ubów

z drzewa i porcelany, wal?cych pi??ciami w ?ciany swych wi?zień? W

twarzy mego ojca, rozwichrzonej groz? spraw, które wywo?a? z ciemno?ci,

utworzy? si? wir zmarszczek, lej rosn?cy w g??b, na którego dnie gorza?o

gro?ne oko prorocze. Broda jego zje?y?a si? dziwnie, wiechcie i p?dzle

w?osów, strzelaj?ce z brodawek, z pieprzów, z dziurek od nosa,

nastroszy?y si? na swych korzonkach. Tak sta? dr?twy, z gorej?cymi

oczyma, dr??c od wewn?trznego wzburzenia, jak automat, który zaci?? si?

i zatrzyma? na martwym punkcie. Adela wsta?a z krzes?a i poprosi?a nas o

przymkni?cie oczu na to, co si? za chwil? stanie. Potem podesz?a do ojca

i z r?koma na biodrach, przybieraj?c pozór podkre?lonej stanowczoci,

za??da?a bardzo dobitnie... Panienki siedzia?y sztywno, ze spuszczonymi

oczyma, w dziwnej dr?two?ci.

TRAKTAT O MANEKINACH

Dokończenie

Którego? z nast?pnych wieczorów ojciec

mój w te s?owa ci?gn?? dalej sw? prelekcj?: Nie o tych

nieporozumieniach uciele?nionych, nie o tych smutnych parodiach, moje

panie, owocach prostackiej i wulgarnej niepow?ci?gliwoci - chcia?em

mówi? zapowiadaj?c m? rzecz o manekinach. Mia?em na my?li co innego. Tu

ojciec mój zacz?? budowa? przed naszymi oczyma obraz tej wymarzonej

przez niego generatio aequivoca, jakiego? pokolenia istot na wpó?

tylko organicznych, jakiej? pseudowegetacji i pseudofauny, rezultatów

fantastycznej fermentacji materii. By?y to twory podobne z pozoru do

istot ?ywych, do kr?gowców, skorupiaków, cz?onkonogów, lecz pozór ten

myli?. By?y to w istocie istoty amorfne, bez wewn?trznej struktury,

p?ody imitatywnej tendencji materii, która obdarzona pami?ci?, powtarza

z przyzwyczajenia raz przyj?te kszta?ty. Skala morfologii, której

podlega materia, jest w ogóle ograniczona i pewien zasób form powtarza

si? wci?? na ró?nych kondygnacjach bytu. Istoty te - ruchliwe, wra?liwe

na bod?ce, a jednak dalekie od prawdziwego ?ycia - mo?na by?o otrzyma?

zawieszaj?c pewne skomplikowane koloidy w roztworach soli kuchennej.

Koloidy te po kilku dniach formowa?y si?, organizowa?y w pewne

zag?szczenia substancji przypominaj?cej ni?sze formy fauny. U istot tak

powsta?ych mo?na by?o stwierdzi? proces oddychania, przemian? materii,

ale analiza chemiczna nie wykazywa?a w nich nawet ?ladu po??czeń

bia?kowych ani w ogóle zwi?zków w?gla. Wszelako prymitywne te formy by?y

niczym w porównaniu z bogactwem kszta?tów i wspania?o?ci pseudofauny i

flory, która pojawia si? niekiedy w pewnych ?ci?le okre?lonych

?rodowiskach. ?rodowiskami tymi s? stare mieszkania, przesycone

emanacjami wielu ?ywotów i zdarzeń - zu?yte atmosfery, bogate w

specyficzne ingrediencje marzeń ludzkich - rumowiska, obfituj?ce w humus

wspomnień, t?sknot, ja?owej nudy. Na takiej glebie owa pseudowegetacja

kie?kowa?a szybko i powierzchownie, paso?ytowa?a obficie i efemerycznie,

p?dzi?a krótkotrwa?e generacje, które rozkwita?y raptownie i ?wietnie,

a?eby wnet zgasn?? i zwi?dn??. Tapety musz? by? w takich mieszkaniach

ju? bardzo zu?yte i znudzone nieustann? w?drówk? po wszystkich

kadencjach rytmów; nic dziwnego, ?e schodz? na manowce dalekich,

ryzykownych rojeń. Rdzeń mebli, ich substancja musi ju? by? rozlu?niona,

zdegenerowana i podleg?a wyst?pnym pokusom: wtedy na tej chorej,

zm?czonej i zdzicza?ej glebie wykwita, jak pi?kna wysypka, nalot

fantastyczny, kolorowa, bujaj?ca ple?ń. - Wiedz? panie - mówi? ojciec

mój - ?e w starych mieszkaniach bywaj? pokoje, o których si? zapomina.

Nie odwiedzane miesi?cami, wi?dn? w opuszczeniu mi?dzy starymi murami i

zdarza si?, ?e zasklepiaj? si? w sobie, zarastaj? ceg?? i, raz na zawsze

stracone dla naszej pami?ci, powoli trac? te? sw? egzystencj?. Drzwi,

prowadz?ce do nich z jakiego podestu tylnych schodów, mog? by? tak

d?ugo przeoczane przez domowników, a? wrastaj?, wchodz? w ?cian?, która

zaciera ich ?lad w fantastycznym rysunku p?kni?? i rys. - Wszed?em raz -

mówi? ojciec mój - wczesnym rankiem na schy?ku zimy, po wielu miesi?cach

nieobecno?ci, do takiego na wpó? zapomnianego traktu i zdumiony by?em

wygl?dem tych pokojów. Z wszystkich szpar w pod?odze, z wszystkich

gzymsów i framug wystrzela?y cienkie p?dy i nape?nia?y szare powietrze

migotliw? koronk? filigranowego listowia, a?urow? g?stwin? jakiej?

cieplarni, pe?nej szeptów, l?nień, ko?ysań, jakiej? fa?szywej i b?ogiej

wiosny. Dooko?a ?ó?ka, pod wieloramienn? lamp?, wzd?u? szaf chwia?y si?

k?py delikatnych drzew, rozpryskiwa?y w górze w ?wietliste korony, w

fontanny koronkowego listowia, bij?ce a? pod malowane niebo sufitu

rozpylonym chlorofilem. W przyspieszonym procesie kwitnienia kie?kowa?y

w tym listowiu ogromne, bia?e i ró?owe kwiaty, p?czkowa?y w oczach,

buja?y od ?rodka ró?owym mi??szem i przelewa?y si? przez brzegi, gubi?c

p?atki i rozpadaj?c si? w pr?dkim przekwitaniu. - By?em szcz??liwy -

mówi? mój ojciec - z tego niespodzianego rozkwitu, który nape?ni?

powietrze migotliwym szelestem, ?agodnym szumem, przesypuj?cym si? jak

kolorowe confetti przez cienkie rózgi ga??zek. Widzia?em, jak z drgania

powietrza, z fermentacji zbyt bogatej aury wydziela si? i materializuje

to pospieszne kwitnienie, przelewanie si? i rozpadanie fantastycznych

oleandrów, które nape?ni?y pokój rzadk?, leniw? ?nie?yc? wielkich,

ró?owych kici kwietnych. - Nim zapad? wieczór - kończy? ojciec - nie

by?o ju? ?ladu tego ?wietnego rozkwitu. Ca?a z?udna ta fatamorgana by?a

tylko mistyfikacj?, wypadkiem dziwnej symulacji materii, która podszywa

si? pod pozór ?ycia. Ojciec mój by? dnia tego dziwnie o?ywiony,

spojrzenia jego, chytre, ironiczne spojrzenia, tryska?y werw? i humorem.

Potem, nagle powa?niej?c, znów rozpatrywa? nieskończon? skal? form i

odcieni, jakie przybiera?a wielokszta?tna materia. Fascynowa?y go formy

graniczne, w?tpliwe i problematyczne, jak ektoplazma somnambulików,

pseudomateria, emanacja kataleptyczna mózgu, która w pewnych wypadkach

rozrasta?a si? z ust u?pionego na ca?y stó?, nape?nia?a ca?y pokój, jako

bujaj?ca, rzadka tkanka, astralne ciasto, na pograniczu cia?a i ducha.

- Kto wie - mówi? - ile jest cierpi?cych, okaleczonych, fragmentarycznych

postaci ?ycia, jak sztucznie sklecone, gwo?dziami na gwa?t zbite ?ycie

szaf i sto?ów, ukrzy?owanego drzewa, cichych m?czenników okrutnej

pomys?owo?ci ludzkiej. Straszliwe transplantacje obcych i nienawidz?cych

si? ras drzewa, skucie ich w jedn? nieszcz?liw? osobowo??. Ile starej,

m?drej m?ki jest w bejcowanych s?ojach, ?y?ach i fladrach naszych

starych, zaufanych szaf. Kto rozpozna w nich stare, zheblowane,

wypolerowane do niepoznaki rysy, umiechy, spojrzenia! Twarz mego ojca,

gdy to mówi?, rozesz?a si? zamy?lon? lineatur? zmarszczek, sta?a si?

podobna do s?ków i s?ojów starej deski, z której zheblowano wszystkie

wspomnienia. Przez chwil? my?lelimy, ?e ojciec popadnie w stan

dr?twoty, który nawiedza? go czasem, ale ockn?? si? nagle, opami?ta? i

tak ci?gn?? dalej: - Dawne, mistyczne plemiona balsamowa?y swych

umar?ych. W ?ciany ich mieszkań by?y wprawione, wmurowane cia?a, twarze:

w salonie sta? ojciec - wypchany, wygarbowana ?ona-nieboszczka by?a

dywanem pod sto?em. Zna?em pewnego kapitana, który mia? w swej kajucie

lamp?-meluzyn?, zrobion? przez malajskich balsamistów z jego

zamordowanej kochanki. Na g?owie mia?a ogromne rogi jelenie. W ciszy

kajuty g?owa ta, rozpi?ta mi?dzy ga??ziami rogów u stropu, powoli

otwiera?a rz?sy oczu; na rozchylonych ustach lni?a b?onka ?liny,

p?kaj?ca od cichego szeptu. G?owonogi, ?ó?wie i ogromne kraby,

zawieszone na belkach sufitu jako kandelabry i paj?ki, przebiera?y w tej

ciszy bez końca nogami, sz?y i sz?y na miejscu... Twarz mojego ojca

przybra?a naraz wyraz troski i smutku, gdy my?li jego na drogach nie

wiedzie? jakich asocjacji przesz?y do nowych przyk?adów: - Czy mam

przemilcze? - mówi? przyciszonym g?osem - ?e brat mój na skutek d?ugiej

i nieuleczalnej choroby zamieni? si? stopniowo w zwój kiszek gumowych,

?e biedna moja kuzynka dniem i noc? nosi?a go w poduszkach, nuc?c

nieszcz??liwemu stworzeniu nieskończone ko?ysanki nocy zimowych? Czy

mo?e by? co? smutniejszego ni? cz?owiek zamieniony w kiszk? hegarow?? Co

za rozczarowanie dla rodziców, co za dezorientacja dla ich uczu?, co za

rozwianie wszystkich nadziei, wi?zanych z obiecuj?cym m?odzieńcem! A

jednak wierna mi?o?? biednej kuzynki towarzyszy?a mu i w tej przemianie.

- Ach! nie mog? ju? d?u?ej, nie mog? tego s?ucha?! - j?kn??a Polda

przechylaj?c si? na krze?le. - Ucisz go, Adelo... Dziewcz?ta wsta?y,

Adela podesz?a do ojca i wyci?gni?tym palcem uczyni?a ruch zaznaczaj?cy

?askotanie. Ojciec stropi? si?, zamilk? i zacz??, pe?en przera?enia,

cofa? si? ty?em przed kiwaj?cym si? palcem Adeli. Ta sz?a za nim ci?gle,

gro??c mu jadowicie palcem, i wypiera?a go krok za krokiem z pokoju.

Paulina ziewn??a przeci?gaj?c si?. Obie z Pold?, wsparte o siebie

ramionami, spojrza?y sobie w oczy z u?miechem.

NEMROD

Ca?y sierpień owego roku przebawi?em si? z ma?ym, kapitalnym

pieskiem, który pewnego dnia znalaz? si? na pod?odze naszej kuchni,

niedo???ny i piszcz?cy, pachn?cy jeszcze mlekiem i niemowl?ctwem, z nie

uformowanym, okr?g?awym, dr??cym ?ebkiem, z ?apkami jak u kreta

rozkraczonymi na boki i z najdelikatniejsz?, mi?ciutk? sier?ci?. Od

pierwszego wejrzenia zdoby?a sobie ta kruszynka ?ycia ca?y zachwyt, ca?y

entuzjazm ch?opi?cej duszy. Z jakiego nieba spad? tak niespodzianie ten

ulubieniec bogów, milszy sercu od najpi?kniejszych zabawek? ?e te?

stare, zgo?a nieinteresuj?ce pomywaczki wpadaj? niekiedy na tak ?wietne

pomys?y i przynosz? z przedmie?cia - o ca?kiem wczesnej,

transcendentalnej porannej godzinie - takiego oto pieska do naszej

kuchni! Ach! by?o si? jeszcze - niestety - nieobecnym, nieurodzonym z

ciemnego ?ona snu, a ju? to szcz??cie zi?ci?o si?, ju? czeka?o na nas,

niedo???nie le??ce na ch?odnej pod?odze kuchni, nie docenione przez

Adel? i domowników. Dlaczego nie obudzono mnie wcze?niej! Talerzyk mleka

na pod?odze ?wiadczy? o macierzyńskich impulsach Adeli, ?wiadczy?

niestety tak?e i o chwilach przesz?o?ci, dla mnie na zawsze straconej, o

rozkoszach przybranego macierzyństwa, w których nie bra?em udzia?u. Ale

przede mn? le?a?a jeszcze ca?a przysz?o??. Jaki? bezmiar do?wiadczeń,

eksperymentów, odkry? otwiera? si? teraz! Sekret ?ycia, jego

najistotniejsza tajemnica sprowadzona do tej prostszej, por?czniejszej i

zabawkowej formy ods?ania?a si? tu nienasyconej ciekawo?ci. By?o to

nadwyraz interesuj?ce, mie? na w?asno?? tak? odrobink? ?ycia, tak?

cz?steczk? wieczystej tajemnicy, w postaci tak zabawnej i nowej,

budz?cej nieskończon? ciekawo?? i respekt sekretny sw? obco?ci?,

niespodzian? transpozycj? tego samego w?tku ?ycia, który i w nas by?, na

form? od naszej odmienn?, zwierz?c?. Zwierz?ta! cel nienasyconej

ciekawo?ci, egzemplifikacje zagadki ?ycia, jakby stworzone po to, by

cz?owiekowi pokaza? cz?owieka, rozk?adaj?c jego bogactwo i komplikacj?

na tysi?c kalejdoskopowych mo?liwo?ci, ka?d? doprowadzon? do jakiego?

paradoksalnego krańca, do jakiej? wybuja?o?ci pe?nej charakteru.

Nieobci??one splotem egzotycznych interesów, m?c?cych stosunki

mi?dzyludzkie, otwiera?o si? serce pe?ne sympatii dla obcych emanacji

wiecznego ?ycia, pe?ne mi?osnej wspó?pracuj?cej ciekawo?ci, która by?a

zamaskowanym g?osem samopoznania. Piesek by? aksamitny, ciep?y i

pulsuj?cy ma?ym, pospiesznym sercem. Mia? dwa mi?kkie p?atki uszu,

niebieskawe, m?tne oczka, ró?owy pyszczek, do którego mo?na by?o w?o?y?

palec bez ?adnego niebezpieczeństwa, ?apki delikatne i niewinne, z

wzruszaj?c?, ró?ow? brodaweczk? z ty?u, nad stopami przednich nóg.

W?azi? nimi do miski z mlekiem, ?ar?oczny i niecierpliwy, ch?epc?cy

napój ró?owym j?zyczkiem, a?eby po nasyceniu si? podnie?? ?a?o?nie ma??

mordk? z kropl? mleka na brodzie i wycofa? si? niedo???nie z k?pieli

mlecznej. Chód jego by? niezgrabnym toczeniem si?, bokiem na ukos w

niezdecydowanym kierunku, po linii troch? pijanej i chwiejnej. Dominant?

jego nastroju by?a jaka nieokre?lona i zasadnicza ?a?o??, sieroctwo i

bezradno?? - niezdolno?? do zape?nienia czym? pustki ?ycia pomi?dzy

sensacjami posi?ków. Objawia?o si? to bezplanowo?ci? i niekonsekwencj?

ruchów, irracjonalnymi napadami nostalgii z ?a?osnym skomleniem i

niemo?no?ci? znalezienia sobie miejsca. Nawet jeszcze w g??bi snu, w

którym potrzeb? oparcia si? i przytulenia zaspokaja? musia? u?ywaj?c do

tego w?asnej swej osoby, zwini?tej w k??bek dr??cy - towarzyszy?o mu

poczucie osamotnienia i bezdomno?ci. Ach, ?ycie - m?ode i w?t?e ?ycie,

wypuszczone z zaufanej ciemno?ci, z przytulnego ciep?a ?ona

macierzystego w wielki i obcy, ?wietlany ?wiat, jak?e kurczy si? ono i

cofa, jak wzdraga si? zaakceptowa? t? imprez?, któr? mu proponuj? -

pe?ne awersji i zniech?cenia! Lecz zwolna ma?y Nemrod (otrzyma? by? to

dumne i wojownicze imi?) zaczyna smakowa? w ?yciu. Wy??czne opanowanie

obrazem macierzystej prajedni ust?puje urokowi wielo?ci. ?wiat zaczyna

nań nastawia? pu?apki: nieznany a czaruj?cy smak ró?nych pokarmów,

czworobok porannego s?ońca na pod?odze, na którym tak dobrze jest

po?o?y? si?, ruchy w?asnych cz?onków, w?asne ?apki, ogonek, figlarnie

wyzywaj?cy do zabawy z samym sob?, pieszczoty r?ki ludzkiej, pod którymi

zwolna dojrzewa pewna swawolno??, weso?o?? rozpieraj?ca cia?o i rodz?ca

potrzeb? zgo?a nowych, gwa?townych i ryzykownych ruchów - wszystko to

przekupuje, przekonywa i zach?ca do przyj?cia, do pogodzenia si? z

eksperymentem ?ycia. I jeszcze jedno. Nemrod zaczyna rozumie?, ?e to, co

mu si? tu podsuwa, mimo pozorów nowo?ci jest w gruncie rzeczy czym?, co

ju? by?o - by?o wiele razy - nieskończenie wiele razy. Jego cia?o

poznaje sytuacje, wra?enia i przedmioty. W gruncie rzeczy to wszystko

nie dziwi go zbytnio. W obliczu ka?dej nowej sytuacji daje nura w swoj?

pami??, w g??bok? pami?? cia?a, i szuka omackiem, gor?czkowo - i bywa,

?e znajduje w sobie odpowiedni? reakcj? ju? gotow?: m?dro?? pokoleń,

z?o?on? w jego plazmie, w jego nerwach. Znajduje jakie? czyny, decyzje,

o których sam nie wiedzia?, ?e ju? w nim dojrza?y, ?e czeka?y na to, by

wyskoczy?. Sceneria jego m?odego ?ycia, kuchnia z wonnymi cebrami, ze

?cierkami o skomplikowanej i intryguj?cej woni, z k?apaniem pantofli

Adeli, z jej ha?a?liwym krz?taniem si? - nie straszy go wi?cej. Przywyk?

uwa?a? j? za swoj? domen?, zadomowi? si? w niej i pocz?? rozwija? w

stosunku do niej niejasne poczucie przynale?no?ci, ojczyzny. Chyba ?e

niespodzianie spada? nań kataklizm w postaci szorowania pod?ogi -

obalenie praw natury, chlusty ciep?ego ?ugu, podmywaj?ce wszystkie

meble, i gro?ny szurgot szczotek Adeli. Ale niebezpieczeństwo mija,

szczotka uspokojona i nieruchoma le?y cicho w k?cie, schn?ca pod?oga

pachnie mi?o mokrym drzewem. Nemrod, przywrócony znowu do swych

normalnych praw i do swobody na terenie w?asnym, czuje ?yw? ochot?

chwyta? z?bami stary koc na pod?odze i targa? nim z ca?ej si?y na prawo

i lewo. Pacyfikacja ?ywio?ów nape?nia go niewymown? rado?ci?. Wtem staje

jak wryty: przed nim, o jakie trzy kroki pieskie, posuwa si? czarna

maszkara, potwór sun?cy szybko na pr?cikach wielu pogmatwanych nóg. Do

g??bi wstrz??ni?ty Nemrod posuwa wzrokiem za sko?nym kursem b?yszcz?cego

owada, ?ledz?c w napi?ciu ten p?aski, bezg?owy i ?lepy kad?ub, niesiony

niesamowit? ruchliwoci? paj?czych nóg. Co w nim na ten widok wzbiera,

co dojrzewa, p?cznieje, czego sam jeszcze nie rozumie, niby jaki gniew

albo strach, lecz raczej przyjemny i po??czony z dreszczem si?y,

samopoczucia, agresywno?ci. I nagle opada na przednie ?apki i wyrzuca z

siebie g?os, jeszcze jemu samemu nie znany, obcy, ca?kiem niepodobny do

zwyk?ego kwilenia. Wyrzuca go z siebie raz, i jeszcze raz, i jeszcze,

cienkim dyszkantem, który si? co chwila wykoleja. Ale nadaremnie

apostrofuje owada w tym nowym, z nag?ego natchnienia zrodzonym j?zyku. W

kategoriach umys?u karakoniego nie ma miejsca na t? tyrad? i owad odbywa

dalej sw? sko?n? tur? ku k?towi pokoju, w?ród ruchów u?wi?conych

odwiecznym karakonim rytua?em. Wszelako uczucia nienawi?ci nie maj?

jeszcze trwa?o?ci i mocy w duszy pieska. Nowoobudzona rado?? ?ycia

przeistacza ka?de uczucie w weso?o??. Nemrod szczeka jeszcze, lecz sens

tego szczekania zmieni? si? niepostrze?enie, sta?o si? ono swoj? w?asn?

parodi? - pragn?c w gruncie rzeczy wys?owi? niewymown? udatno?? tej

?wietnej imprezy ?ycia, pe?nej pikanterii, niespodzianych dreszczyków i

point.

PAN

W k?cie mi?dzy tylnymi ?cianami szop i przybudówek by? zau?ek

podwórza, najdalsza, ostatnia odnoga, zamkni?ta mi?dzy komor?, wychodek

i tyln? ?cian? kurnika - g?ucha zatoka, poza któr? nie by?o ju? wyj?cia.

By? to najdalszy przyl?dek, Gibraltar tego podwórza, bij?cy rozpaczliwie

g?ow? w ?lepy parkan z poziomych desek, zamykaj?c? i ostateczn? ?cian?

tego ?wiata. Spod jego omszonych dyli wycieka?a stru?ka czarnej,

?mierdz?cej wody, ?y?a gnij?cego, t?ustego b?ota, nigdy nie wysychaj?ca

- jedyna droga, która poprzez granice parkanu wyprowadza?a w ?wiat. Ale

rozpacz smrodliwego zau?ka tak d?ugo bi?a g?ow? w t? zapor?, a?

rozlu?ni?a jedn? z poziomych, pot??nych desek. My, ch?opcy, dokonali?my

reszty i wywa?yli, wysun?li ci??k? omsza?? desk? z osady. Tak zrobili?my

wy?om, otworzyli?my okno na s?ońce. Stan?wszy nog? na desce, rzuconej

jak most przez ka?u??, móg? wi?zień podwórza w poziomej pozycji

przecisn?? si? przez szpar?, która wypuszcza?a go w nowy, przewiewny i

rozleg?y ?wiat. By? tam wielki, zdzicza?y stary ogród. Wysokie grusze,

roz?o?yste jab?onie ros?y tu z rzadka pot??nymi grupami, obsypane

srebrnym szelestem, kipi?c? siatk? bia?awych po?ysków. Bujna, zmieszana,

nie koszona trawa pokrywa?a puszystym ko?uchem falisty teren. By?y tam

zwyk?e, trawiaste ?d?b?a ??kowe z pierzastymi kitami k?osów; by?y

delikatne filigrany dzikich pietruszek i marchwi; pomarszczone i

szorstkie listki bluszczyków i ?lepych pokrzyw, pachn?ce mi?t?;

?ykowate, b?yszcz?ce babki, nakrapiane rdz?, wystrzelaj?ce ki?mi

grubej, czerwonej kaszy. Wszystko to, spl?tane i puszyste, przepojone

by?o ?agodnym powietrzem, podbite b??kitnym wiatrem i napuszczone

niebem. Gdy si? le?a?o w trawie, by?o si? przykrytym ca?? b??kitn?

geografi? ob?oków i p?yn?cych kontynentów, oddycha?o si? ca?? rozleg??

map? niebios. Od tego obcowania z powietrzem li?cie i p?dy pokry?y si?

delikatnymi w?oskami, mi?kkim nalotem puchu, szorstk? szczecin? haczków,

jak gdyby dla chwytania i zatrzymywania przep?ywów tlenu. Ten nalot

delikatny i bia?awy spokrewnia? li?cie z atmosfer?, dawa? im srebrzysty,

szary po?ysk fal powietrznych, cienistych zadumań mi?dzy dwoma b?yskami

s?ońca. A jedna z tych ro?lin, ?ó?ta i pe?na mlecznego soku w bladych

?odygach, nad?ta powietrzem, p?dzi?a ze swych pustych p?dów ju? samo

powietrze, sam puch w kszta?cie pierzastych kul mleczowych rozsypywanych

przez powiew i wsi?kaj?cych bezg?o?nie w b??kitn? cisz?. Ogród by?

rozleg?y i rozga??ziony kilku odnogami i mia? ró?ne strefy i klimaty. W

jednej stronie by? otwarty, pe?en mleka niebios i powietrza, i tam

pod?ciela? niebu co najmi?ksz?, najdelikatniejsz?, najpuszystsz? zieleń.

Ale w miar? jak opada? w g??b d?ugiej odnogi i zanurza? si? w cień

mi?dzy tyln? ?cian? opuszczonej fabryki wody sodowej, wyra?nie

pochmurnia?, stawa? si? opryskliwy i niedba?y, zapuszcza? si? dziko i

niechlujnie, sro?y? si? pokrzywami, zje?a? bodiakami, parszywia?

chwastem wszelkim, a? w samym końcu mi?dzy ?cianami, w szerokiej

prostok?tnej zatoce traci? wszelk? miar? i wpada? w sza?. Tam to nie by?

ju? sad, tylko paroksyzm szaleństwa, wybuch wciek?o?ci, cyniczny

bezwstyd i rozpusta. Tam, rozbestwione, daj?c upust swej pasji,

panoszy?y si? puste, zdzicza?e kapusty ?opuchów - ogromne wied?my,

rozdziewaj?ce si? w bia?y dzień ze swych szerokich spódnic, zrzucaj?c je

z siebie, spódnica za spódnic?, a? ich wzd?te, szelestne, dziurawe

?achmany oszala?ymi p?atami grzeba?y pod sob? k?ótliwe to plemi?

b?karcie. A ?ar?oczne spódnice puch?y i rozpycha?y si?, pi?trzy?y si?

jedne na drugich, rozpiera?y i nakrywa?y wzajem, rosn?c razem wzd?t?

mas? blach listnych, a? pod niski okap stodo?y. Tam to by?o, gdziem go

ujrza? jedyny raz w ?yciu, o nieprzytomnej od ?aru godzinie po?udnia.

By?a to chwila, kiedy czas, oszala?y i dziki, wy?amuje si? z kieratu

zdarzeń i jak zbieg?y w?ócz?ga p?dzi z krzykiem na prze?aj przez pola.

Wtedy lato, pozbawione kontroli, ro?nie bez miary i rachuby na ca?ej

przestrzeni, ro?nie z dzikim impetem na wszystkich punktach, w

dwójnasób, w trójnasób, w inny jaki, wyrodny czas, w nieznan? dymensj?,

w ob??d. O tej godzinie opanowywa? mnie sza? ?owienia motyli, pasja

?cigania tych migoc?cych plamek, tych b??dnych, bia?ych p?atków,

trz?s?cych si? w rozognionym powietrzu niedo???nym gzygzakiem. I

zdarzy?o si? wówczas, ?e która? z tych jaskrawych plamek rozpad?a si? w

locie na dwie, potem na trzy - i ten drgaj?cy, o?lepiaj?co bia?y

trójpunkt wiód? mnie, jak b??dny ognik, przez sza? bodiaków, pal?cych

si? w s?ońcu. Dopiero na granicy ?opuchów zatrzyma?em si?, nie ?miej?c

si? pogr??y? w to g?uche zapadlisko. Wtedy nagle ujrza?em go. Zanurzony

po pachy w ?opuchach, kuca? przede mn?. Widzia?em jego grube bary w

brudnej koszuli i niechlujny strz?p surduta. Przyczajony jak do skoku,

siedzia? tak - z barami jakby wielkim ci??arem zgarbionymi. Cia?o jego

dysza?o z nat??enia, a z miedzianej, b?yszcz?cej w s?ońcu twarzy la? si?

pot. Nieruchomy, zdawa? si? ci??ko pracowa?, mocowa? si? bez ruchu z

jakim ogromnym brzemieniem. Sta?em, przygwo?d?ony jego wzrokiem, który

mnie uj?? jakby w kleszcze. By?a to twarz w?ócz?gi lub pijaka. Wieche?

brudnych k?aków wichrzy? si? nad czo?em wysokim i wypuk?ym jak bu?a

kamienna, utoczona przez rzek?. Ale czo?o to by?o skr?cone w g??bokie

bruzdy. Nie wiadomo, czy ból, czy pal?cy ?ar s?ońca, czy nadludzkie

nat??enie wkr?ci?o si? tak w t? twarz i napi??o rysy do p?kni?cia.

Czarne oczy wbi?y si? we mnie z nat??eniem najwy?szej rozpaczy czy bólu.

Te oczy patrzy?y na mnie i nie patrzy?y, widzia?y mnie i nie widzia?y

wcale. By?y to p?kaj?ce ga?ki, wyt??one najwy?szym uniesieniem bólu albo

dzik? rozkosz? natchnienia. I nagle z tych rysów, naci?gni?tych do

p?kni?cia, wyboczy? si? jaki? straszny, za?amany cierpieniem grymas i

ten grymas rós?, bra? w siebie tamten ob??d i natchnienie, p?cznia? nim,

wybacza? si? coraz bardziej, a? wy?ama? si? rycz?cym, charcz?cym kaszlem

?miechu. Do g??bi wstrz??ni?ty, widzia?em, jak hucz?c ?miechem z

pot??nych piersi, d?wign?? si? powoli z kucek i zgarbiony jak goryl, z

r?koma w opadaj?cych ?achmanach spodni, ucieka?, cz?api?c przez ?opoc?ce

blachy ?opuchów, wielkimi skokami - Pan bez fletu, cofaj?cy si? w

pop?ochu do swych ojczystych kniei.

PAN KAROL

Po po?udniu w sobot? mój wuj, Karol, wdowiec s?omiany,

wybiera? si? pieszo do letniska, oddalonego o godzin? drogi od miasta,

do ?ony i dzieci, które tam na wywczasach bawi?y. Od czasu wyjazdu ?ony

mieszkanie by?o nie sprz?tane, ?ó?ko nie za?cielane nigdy. Pan Karol

przychodzi? do mieszkania pó?n? noc?, sponiewierany, spustoszony przez

nocne pohulanki, przez które go wlok?y te dni upalne i puste. Zmi?ta,

ch?odna, dziko rozrzucona po?ciel by?a dlań wówczas jak?? b?og?

przystani?, wysp? zbawcz?, do której przypada? ostatkiem si? jak

rozbitek, miotany wiele dni i nocy przez wzburzone morze. Omackiem, w

ciemno?ci zapada? si? gdzie? mi?dzy bia?awe chmury, pasma i zwa?y

ch?odnego pierza i spa? tak w niewiadomym kierunku, na wspak, g?ow? na

dó?, wbity ciemieniem w puszysty mi??sz po?cieli, jak gdyby chcia? we

?nie przewierci?, przew?drowa? na wskro? te rosn?ce noc?, pot??ne masywy

pierzyn. Walczy? we ?nie z t? po?ciel?, jak p?ywak z wod?, ugniata? j? i

miesi? cia?em, jak ogromn? dzie?? ciasta, w któr? si? zapada?, i budzi?

si? o szarym ?wicie zdyszany, oblany potem, wyrzucony na brzeg tego

stosu po?cieli, którego zmóc nie móg? w ci??kich zapasach nocnych. Tak

na wpó? wyrzucony z toni snu, wisia? przez chwil? nieprzytomny na

kraw?dzi nocy, chwytaj?c piersiami powietrze, a po?ciel ros?a doko?a

niego, puch?a i nakisa?a - i zarasta?a go znowu zwa?em ci??kiego,

bia?awego ciasta. Spa? tak do pó?nego przedpo?udnia, podczas gdy

poduszki uk?ada?y si? w wielk?, bia??, p?ask? równin?, po której

w?drowa? uspokojony sen jego. Tymi bia?ymi go?cińcami powraca? powoli do

siebie, do dnia, do jawy - i wreszcie otwiera? oczy, jak ?pi?cy pasa?er,

gdy poci?g zatrzymuje si? na stacji. W pokoju panowa? odsta?y pó?mrok z

osadem wielu dni samotno?ci i ciszy. Tylko okno kipia?o od rannego

rojowiska much i story p?on??y jaskrawo. Pan Karol wyziewa? ze swego

cia?a, z g??bi jam cielesnych, resztki dnia wczorajszego. To ziewanie

chwyta?o go tak konwulsyjnie, jak gdyby chcia?o go odwróci? na nice. Tak

wyrzuca? z siebie ten piasek, te ci??ary - nie strawione restancje dnia

wczorajszego. Ul?ywszy sobie w ten sposób, i swobodniejszy, wci?ga? do

notesu wydatki, kalkulowa?, oblicza? i marzy?. Potem le?a? d?ugo

nieruchomy, z szklanymi oczyma, które by?y koloru wody, wypuk?e i

wilgotne. W wodnistym pó?mroku pokoju, rozja?nionym refleksem dnia

upalnego za storami, oczy jego jak maleńkie lusterka odbija?y wszystkie

b?yszcz?ce przedmioty: bia?e plamy s?ońca w szparach okna, z?oty

prostok?t stor, i powtarza?y, jak kropla wody, ca?y pokój z cisz?

dywanów i pustych krzese?. Tymczasem dzień za storami hucza? coraz

p?omienniej bzykaniem much oszala?ych od s?ońca. Okno nie mog?o

pomie?ci? tego bia?ego po?aru i story omdlewa?y od jasnych falowań.

Wtedy wywleka? si? z po?cieli i siedzia? jeszcze jaki czas na ?ó?ku,

st?kaj?c bezwiednie. Jego trzydziestokilkoletnie cia?o zaczyna?o

sk?ania? si? do korpulencji. W tym organizmie, nabrzmiewaj?cym

t?uszczem, zn?kanym od nadu?y? p?ciowych, ale wci?? wzbieraj?cym bujnymi

sokami, zdawa? si? teraz zwolna dojrzewa? w tej ciszy jego przysz?y los.

Gdy tak siedzia? w bezmy?lnym, wegetatywnym os?upieniu, ca?y zamieniony

w kr??enie, w respiracj?, w g??bokie pulsowanie soków, ros?a w g??bi

jego cia?a, spoconego i pokrytego w?osem w rozlicznych miejscach, jaka?

nie?wiadoma, nie sformu?owana przysz?o??, niby potworna naro?l,

wyrastaj?ca fantastycznie w nieznan? dymensj?. Nie przera?a? si? jej,

gdy? czu? ju? swoj? to?samo? z tym niewiadomym a ogromnym, które mia?o

nadej??, i rós? razem z nim bez sprzeciwu, w dziwnej zgodzie, zdr?twia?y

spokojn? groz?, odpoznaj?c przysz?ego siebie w tych kolosalnych

wykwitach, w tych fantastycznych spi?trzeniach, które przed jego

wzrokiem wewn?trznym dojrzewa?y. Jedno jego oko lekko wtedy zbacza?o na

zewn?trz, jak gdyby odchodzi?o w inny wymiar. Potem z tych bezmy?lnych

otumanieni z tych zatraconych dali powraca? znów do siebie i do chwili;

widzia? swe stopy na dywanie, t?uste i delikatne jak u kobiety, i powoli

wyjmowa? z?ote spinki z mankietów dziennej koszuli. Potem szed? do

kuchni i znajdowa? tam w cienistym k?cie wiaderko z wod?, kr??ek

cichego, czujnego zwierciad?a, które nań tam czeka?o - jedyna ?ywa i

wiedz?ca istota w tym pustym mieszkaniu. Nalewa? do miednicy wody i

kosztowa? skór? jej m?odej i odsta?ej, s?odkawej mokro?ci. D?ugo i

starannie robi? toalet?, nie spiesz?c si? i w??czaj?c pauzy mi?dzy

poszczególne manipulacje. To mieszkanie, puste i zapuszczone, nie

uznawa?o go, te meble i ?ciany ?ledzi?y za nim z milcz?c? krytyk?. Czu?

si?, wchodz?c w ich cisz?, jak intruz w tym podwodnym, zatopionym

królestwie, w którym p?yn?? inny, odr?bny czas. Otwieraj?c w?asne

szuflady, mia? uczucie z?odzieja i chodzi? mimo woli na palcach, boj?c

si? obudzi? ha?a?liwe i nadmierne echo, czekaj?ce dra?liwie na

najl?ejsz? przyczyn?, by wybuchn??. A gdy wreszcie, id?c cicho od szafy

do szafy, znajdowa? kawa?ek po kawa?ku wszystko potrzebne i kończy?

toalet? w?ród tych mebli, które tolerowa?y go w milczeniu, z nieobecn?

min?, i wreszcie by? gotów, to stoj?c na odej?ciu z kapeluszem w r?ku,

czu? si? za?enowany, ?e i w ostatniej chwili nie móg? znale?? s?owa,

które by rozwi?za?o to wrogie milczenie, i odchodzi? ku drzwiom

zrezygnowany, zwolna, ze spuszczon? g?ow? - gdy w przeciwn? stron?

oddala? si? tymczasem bez po?piechu - w g??b zwierciad?a - kto?

odwrócony na zawsze plecami - przez pust? amfilad? pokojów, które nie

istnia?y.

SKLEPY CYNAMONOWE

W okresie najkrótszych, sennych dni zimowych, uj?tych

z obu stron, od poranku i od wieczora, w futrzane kraw?dzie zmierzchów,

gdy miasto rozga??zia?o si? coraz g??biej w labirynty zimowych nocy, z

trudem przywo?ywane przez krótki ?wit do opami?tania, do powrotu -

ojciec mój by? ju? zatracony, zaprzedany, zaprzysi??ony tamtej sferze.

Twarz jego i g?owa zarasta?y wówczas bujnie i dziko siwym w?osem,

stercz?cym nieregularnie wiechciami, szczecinami, d?ugimi p?dzlami,

strzelaj?cymi z brodawek, z brwi, z dziurek od nosa - co nadawa?o jego

fizjonomii wygl?d starego, nastroszonego lisa. W?ch jego i s?uch

zaostrza? si? niepomiernie i zna? by?o po grze jego milcz?cej i napi?tej

twarzy, ?e za po?rednictwem tych zmys?ów pozostaje on w ci?g?ym

kontakcie z niewidzialnym ?wiatem ciemnych zakamarków, dziur mysich,

zmursza?ych przestrzeni pustych pod pod?og? i kana?ów kominowych.

Wszystkie chroboty, trzaski nocne, tajne, skrzypi?ce ?ycie pod?ogi mia?y

w nim nieomylnego i czujnego dostrzegacza, szpiega i wspó?spiskowca.

Absorbowa?o go to w tym stopniu, ?e pogr??a? si? zupe?nie w tej

niedost?pnej dla nas sferze, z której nie próbowa? zdawa? nam sprawy.

Nieraz musia? strzepywa? palcami i ?mia? si? cicho do siebie samego, gdy

te wybryki niewidzialnej sfery stawa?y si? zbyt absurdalne; porozumiewa?

si? wówczas spojrzeniem z naszym kotem, który równie? wtajemniczony w

ten ?wiat, podnosi? sw? cyniczn?, zimn?, porysowan? pr?gami twarz,

mru??c z nudów i oboj?tnoci sko?ne szparki oczu. Zdarza?o si? podczas

obiadu, ?e w?ród jedzenia odk?ada? nagle nó? i widelec i z serwet?

zawi?zan? pod szyj? podnosi? si? kocim ruchem, skrada? na brzu?cach

palców do drzwi s?siedniego, pustego pokoju i z najwi?ksz? ostro?no?ci?

zagl?da? przez dziurk? od klucza. Potem wraca? do sto?u, jakby

zawstydzony, z zak?opotanym u?miechem, w?ród mrukni?? i niewyra?nych

mamrotań, odnosz?cych si? do wewn?trznego monologu, w którym by?

pogr??ony. A?eby mu sprawi? pewn? dystrakcj? i oderwa? go od

chorobliwych dociekań, wyci?ga?a go matka na wieczorne spacery, na które

szed?, milcz?c, bez oporu, ale i bez przekonania, roztargniony i

nieobecny duchem. Raz nawet poszli?my do teatru. Znale?li?my si? znowu w

tej wielkiej, ?le o?wietlonej i brudnej sali, pe?nej sennego gwaru

ludzkiego i bez?adnego zam?tu. Ale gdy przebrn?li?my przez ci?b? ludzk?,

wynurzy?a si? przed nami olbrzymia bladoniebieska kurtyna, jak niebo

jakiego? innego firmamentu. Wielkie, malowane maski ró?owe, z wyd?tymi

policzkami, nurza?y si? w ogromnym p?óciennym przestworzu. To sztuczne

niebo szerzy?o si? i p?yn??o wzd?u? i w poprzek, wzbieraj?c ogromnym

tchem patosu i wielkich gestów, atmosfer? tego ?wiata sztucznego i

pe?nego blasku, który budowa? si? tam, na dudni?cych rusztowaniach

sceny. Dreszcz p?yn?cy przez wielkie oblicze tego nieba, oddech

ogromnego p?ótna, od którego ros?y i o?ywa?y maski, zdradza?

iluzoryczno?? tego firmamentu, sprawia? to drganie rzeczywisto?ci, które

w chwilach metafizycznych odczuwamy jako migotanie tajemnicy. Maski

trzepota?y czerwonymi powiekami, kolorowe wargi szepta?y co? bezg?o?nie

i wiedzia?em, ?e przyjdzie chwila, kiedy napi?cie tajemnicy dojdzie do

zenitu i wtedy wezbrane niebo kurtyny p?knie naprawd?, uniesie si? i

uka?e rzeczy nies?ychane i ol?niewaj?ce. Lecz nie by?o mi dane doczeka?

tej chwili, albowiem tymczasem ojciec zacz?? zdradza? pewne oznaki

zaniepokojenia, chwyta? si? za kieszenie i wreszcie o?wiadczy?, ?e

zapomnia? portfelu z pieni?dzmi i wa?nymi dokumentami. Po krótkiej

naradzie z matk?, w której uczciwo?? Adeli zosta?a poddana pospiesznej,

rycza?towej ocenie, zaproponowano mi, ?ebym wyruszy? do domu na

poszukiwanie portfelu. Zdaniem matki do rozpocz?cia widowiska by?o

jeszcze wiele czasu i przy mojej zwinno?ci mog?em na czas powróci?.

Wyszed?em w noc zimow?, kolorow? od iluminacji nieba. By?a to jedna z

tych jasnych nocy, w których firmament gwiezdny jest tak rozleg?y i

rozga??ziony, jakby rozpad? si?, roz?ama? i podzieli? na labirynt

odr?bnych niebios, wystarczaj?cych do obdzielenia ca?ego miesi?ca nocy

zimowych i do nakrycia swymi srebrnymi i malowanymi kloszami wszystkich

ich nocnych zjawisk, przygód, awantur i karnawa?ów. Jest lekkomy?lno?ci?

nie do darowania wysy?a? w tak? noc m?odego ch?opca z misj? wa?n? i

piln?, albowiem w jej pó??wietle zwielokrotniaj? si?, pl?cz? i

wymieniaj? jedne z drugimi ulice. Otwieraj? si? w g??bi miasta, ?eby tak

rzec, ulice podwójne, ulice sobowtóry, ulice k?amliwe i zwodne.

Oczarowana i zmylona wyobra?nia wytwarza z?udne plany miasta, rzekomo

dawno znane i wiadome, w których te ulice maj? swe miejsce i nazw?, a

noc w niewyczerpanej swej p?odno?ci nie ma nic lepszego do roboty, jak

dostarcza? wci?? nowych i urojonych konfiguracji. Te kuszenia nocy

zimowych zaczynaj? si? zazwyczaj niewinnie od ch?tki skrócenia sobie

drogi, u?ycia niezwyk?ego lub pr?dszego przej?cia. Powstaj? pon?tne

kombinacje przeci?cia zawi?ej w?drówki jak?? nie wypróbowan? przecznic?.

Ale tym razem zacz??o si? inaczej. Uszed?szy par? kroków, spostrzeg?em,

?e jestem bez p?aszcza. Chcia?em zawróci?, lecz po chwili wyda?o mi si?

to niepotrzebn? strat? czasu, gdy? noc nie by?a wcale zimna, przeciwnie

- po?y?kowana strugami dziwnego ciep?a, tchnieniami jakiej? fa?szywej

wiosny. ?nieg skurczy? si? w baranki bia?e, w niewinne i s?odkie runo,

które pachnia?o fio?kami. W takie same baranki rozpu?ci?o si? niebo, w

którym ksi??yc dwoi? si? i troi?, demonstruj?c w tym zwielokrotnieniu

wszystkie swe fazy i pozycje. Niebo obna?a?o tego dnia wewn?trzn? sw?

konstrukcj? w wielu jakby anatomicznych preparatach, pokazuj?cych

spirale i s?oje ?wiat?a, przekroje seledynowych bry? nocy, plazm?

przestworzy, tkank? rojeń nocnych. W tak? noc nie podobna i?? Podwalem

ani ?adn? inn? z ciemnych ulic, które s? odwrotn? stron?, niejako

podszewk? czterech linij rynku, i nie przypomnie? sobie, ?e o tej pó?nej

porze bywaj? czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle

n?c?cych sklepów, o których zapomina si? w dnie zwyczajne. Nazywam je

sklepami cynamonowymi dla ciemnych boazeryj tej barwy, którymi s?

wy?o?one. Te prawdziwie szlachetne handle, w pó?n? noc otwarte, by?y

zawsze przedmiotem moich gor?cych marzeń. S?abo o?wietlone, ciemne i

uroczyste ich wn?trza pachnia?y g??bokim zapachem farb, laku, kadzid?a,

aromatem dalekich krajów i rzadkich materia?ów. Mog?e? tam znale?? ognie

bengalskie, szkatu?ki czarodziejskie, marki krajów dawno zaginionych,

chińskie odbijanki, indygo, kalafonium z Malabaru, jaja owadów

egzotycznych, papug, tukanów, ?ywe salamandry i bazyliszki, korzeń

Mandragory, norymberskie mechanizmy, homunculusy w doniczkach,

mikroskopy i lunety, a nade wszystko rzadkie i osobliwe ksi??ki, stare

folianty pe?ne przedziwnych rycin i oszo?amiaj?cych historyj. Pami?tam

tych starych i pe?nych godno?ci kupców, którzy obs?ugiwali klientów ze

spuszczonymi oczyma, w dyskretnym milczeniu, i pe?ni byli m?dro?ci i

wyrozumienia dla ich najtajniejszych ?yczeń. Ale nade wszystko by?a tam

jedna ksi?garnia, w której raz ogl?da?em rzadkie i zakazane druki,

publikacje tajnych klubów, zdejmuj?c zas?on? z tajemnic dr?cz?cych i

upojnych. Tak rzadko zdarza?a si? sposobno?? odwiedzania tych sklepów -

i w dodatku z ma??, lecz wystarczaj?c? sum? pieni?dzy w kieszeni. Nie

mo?na by?o pomin?? tej okazji mimo wa?no?ci misji powierzonej naszej

gorliwo?ci. Trzeba si? by?o zapu?ci? wed?ug mego obliczenia w boczn?

uliczk?, min?? dwie albo trzy przecznice, a?eby osi?gn?? ulic? nocnych

sklepów. To oddala?o mnie od celu, ale mo?na by?o nadrobi? spó?nienie,

wracaj?c drog? na ?upy Solne. Uskrzydlony pragnieniem zwiedzenia sklepów

cynamonowych, skr?ci?em w wiadom? mi ulic? i lecia?em wi?cej, ani?eli

szed?em, bacz?c, by nie zmyli? drogi. Tak min??em ju? trzeci? czy

czwart? przecznic?, a upragnionej ulicy wci?? nie by?o. W dodatku nawet

konfiguracja ulic nie odpowiada?a oczekiwanemu obrazowi. Sklepów ani

?ladu. Szed?em ulic?, której domy nie mia?y nigdzie bramy wchodowej,

tylko okna szczelnie zamkni?te, ?lepe odblaskiem ksi??yca. Po drugiej

stronie tych domów musi prowadzi? w?a?ciwa ulica, od której te domy s?

dost?pne - my?la?em sobie. Z niepokojem przyspiesza?em kroku, rezygnuj?c

w duchu z my?li zwiedzenia sklepów. Byle tylko wydosta? si? st?d pr?dko

w znane okolice miasta. Zbli?a?em si? do wylotu, pe?en niepokoju, gdzie

te? ona mnie wyprowadzi. Wyszed?em na szeroki, rzadko zabudowany

go?ciniec, bardzo d?ugi i prosty. Owia? mnie od razu oddech szerokiej

przestrzeni. Sta?y tam przy ulicy albo w g??bi ogrodów malownicze wille,

ozdobne budynki bogaczy. W przerwach mi?dzy nimi widnia?y parki i mury

sadów. Obraz przypomina? z daleka ulic? Leszniańsk? w jej dolnych i

rzadko zwiedzanych okolicach. ?wiat?o ksi??yca, rozpuszczone w

tysi?cznych barankach, w ?uskach srebrnych na niebie, by?o blade i tak

jasne jak w dzień - tylko parki i ogrody czernia?y w tym srebrnym

krajobrazie. Przyjrzawszy si? bacznie jednemu z budynków, doszed?em do

przekonania, ?e mam przed sob? tyln? i nigdy nie widzian? stron? gmachu

gimnazjalnego. W?a?nie dochodzi?em do bramy, która ku memu zdziwieniu

by?a otwarta, sień o?wietlona. Wszed?em i znalaz?em si? na czerwonym

chodniku korytarza. Mia?em nadziej?, ?e zdo?am nie spostrze?ony

przekra?? si? przez budynek i wyj?? przedni? bram?, skracaj?c sobie

znakomicie drog?. Przypomnia?em sobie, ?e o tej pó?nej godzinie musi si?

w sali profesora Arendta odbywa? jedna z lekcyj nadobowi?zkowych,

prowadzona w pó?n? noc, na które zbierali?my si? zimow? por?, p?on?c

szlachetnym zapa?em do ?wiczeń rysunkowych, jakim natchn?? nas ten

znakomity nauczyciel. Ma?a gromadka pilnych gubi?a si? prawie w wielkiej

ciemnej sali, na której ?cianach ogromnia?y i ?ama?y si? cienie naszych

g?ów, rzucane od dwóch ma?ych ?wieczek p?on?cych w szyjkach butelek.

Prawd? mówi?c, niewiele?my podczas tych godzin rysowali i profesor nie

stawia? zbyt ?cis?ych wymagań. Niektórzy przynosili sobie z domu

poduszki i uk?adali si? na ?awkach do powierzchownej drzemki. I tylko

najpilniejsi rysowali pod sam? ?wiec?, w z?otym kr?gu jej blasku.

Czekali?my zazwyczaj d?ugo na przyj?cie profesora, nudz?c si? w?ród

sennych rozmów. Wreszcie otwiera?y si? drzwi jego pokoju i wchodzi? -

ma?y, z pi?kn? brod?, pe?en ezoterycznych u?miechów, dyskretnych

przemilczeń i aromatu tajemnicy. Szybko zaciska? za sob? drzwi gabinetu,

przez które w momencie otworzenia t?oczy?a si? za jego g?ow? ci?ba

gipsowych cieni, fragmentów klasycznych, bolesnych Niobid, Danaid i

Tantalidów, ca?y smutny i ja?owy Olimp, wi?dn?cy od lat w tym muzeum

gipsów. Zmierzch tego pokoju m?tnia? i za dnia i przelewa? si? sennie od

gipsowych marzeń, pustych spojrzeń, bledn?cych owali i zamy?leń

odchodz?cych w nico??. Lubili?my nieraz pods?uchiwa? pod drzwiami -

ciszy, pe?nej westchnień i szeptów tego kruszej?cego w paj?czynach

rumowiska, tego rozk?adaj?cego si? w nudzie i monotonii zmierzchu bogów.

Profesor przechadza? si? dostojnie, pe?en namaszczenia, wzd?u? pustych

?awek, w?ród których rozrzuceni ma?ymi grupkami, rysowali?my co? w

szarym odblasku nocy zimowej. By?o zacisznie i sennie. Gdzieniegdzie

koledzy moi uk?adali si? do snu. ?wieczki powoli dogasa?y w butelkach.

Profesor pogr??a? si? w g??bok? witryn?, pe?n? starych folia?ów,

staromodnych ilustracyj, sztychów i druków. Pokazywa? nam w?ród

ezoterycznych gestów stare litografie wieczornych pejza?y, g?stwiny

nocne, aleje zimowych parków, czerniej?ce na bia?ych drogach

ksi??ycowych. W?ród sennych rozmów up?ywa? niespostrze?enie czas i bieg?

nierównomiernie, robi?c niejako w?z?y w up?ywie godzin, po?ykaj?c k?dy?

ca?e puste interwa?y trwania, Niespostrze?enie, bez przej?cia,

odnajdywali?my nasz? czered? ju? w drodze powrotnej na bia?ej od ?niegu

?cie?ce szpaleru, flankowanej czarn?, such? g?stwin? krzaków. Szli?my

wzd?u? tego w?ochatego brzegu ciemno?ci, ocieraj?c si? o niedwiedzie

futro krzaków, trzaskaj?cych pod naszymi nogami w jasn? noc

bezksi??ycow?, w mleczny, fa?szywy dzień, daleko po pó?nocy. Rozprószona

biel tego ?wiat?a, m??ca ze ?niegu, z bladego powietrza, z mlecznych

przestworzy, by?a jak szary papier sztychu, na którym g??bok? czerni?

pl?ta?y si? kreski i szrafirunki g?stych zaro?li. Noc powtarza?a teraz

g??boko po pó?nocy te serie nokturnów, sztychów nocnych profesora

Arendta, kontynuowa?a jego fantazje. W tej czarnej g?stwinie parku, we

w?ochatej sier?ci zaro?li, w masie kruchego chrustu by?y miejscami

nisze, gniazda najg??bszej puszystej czarnoci, pe?ne pl?taniny,

sekretnych gestów, bez?adnej rozmowy na migi. By?o w tych gniazdach

zacisznie i ciep?o. Siadali?my tam na letnim mi?kkim ?niegu w naszych

w?ochatych p?aszczach, zajadaj?c orzechy, których pe?na by?a leszczynowa

ta g?stwina w ow? wiosenn? zim?. Przez zaro?la przewija?y si? bezg?o?nie

kuny, ?asice i ichneumony, futrzane, w?sz?ce zwierz?tka, ?mierdz?ce

ko?uchem, wyd?u?one, na niskich ?apkach. Podejrzewalimy, ?e by?y mi?dzy

nimi okazy gabinetu szkolnego, które cho? wypatroszone i ?ysiej?ce,

uczuwa?y w t? bia?? noc w swym pustym wn?trzu g?os starego instynktu,

g?os rui, i wraca?y do matecznika na krótki, z?udny ?ywot. Ale powoli

fosforescencja wiosennego ?niegu m?tnia?a i gas?a i nadchodzi?a czarna i

g?sta o?ma przed ?witem. Niektórzy z nas zasypiali w ciep?ym ?niegu,

inni domacywali si? w g?stwinie bram swych domów, wchodzili omackiem do

ciemnych wn?trzy, w sen rodziców i braci, w dalszy ci?g g??bokiego

chrapania, które doganiali na swych spó?nionych drogach. Te nocne seanse

pe?ne by?y dla mnie tajemnego uroku, nie mog?em i teraz pomin??

sposobno?ci, by nie zagl?dn?? na moment do sali rysunkowej,

postanawiaj?c, ?e nie pozwol? si? tam zatrzyma? d?u?ej nad krótk?

chwilk?. Ale wst?puj?c po tylnych, cedrowych schodach, pe?nych

d?wi?cznego rezonansu, pozna?em, ?e znajduj? si? w obcej, nigdy nie

widzianej stronie gmachu. Najl?ejszy szmer nie przerywa? tu solennej

ciszy. Korytarze by?y w tym skrzydle obszerniejsze, wys?ane pluszowym

dywanem i pe?ne wytworno?ci. Ma?e, ciemno p?on?ce lampy ?wieci?y na ich

zagi?ciach. Min?wszy jedno takie kolano, znalaz?em si? na korytarzu

jeszcze wi?kszym, strojnym w przepych pa?acowy. Jedna jego ?ciana

otwiera?a si? szerokimi, szklanymi arkadami do wn?trza mieszkania.

Zaczyna?a si? tu przed oczyma d?uga amfilada pokojów, biegn?cych w g??b

i urz?dzonych z ol?niewaj?c? wspania?o?ci?. Szpalerem obi? jedwabnych,

luster z?oconych, kosztownych mebli i kryszta?owych paj?ków bieg? wzrok

w puszysty mi??sz tych zbytkownych wn?trzy, pe?nych kolorowego wirowania

i migotliwych arabesek, pl?cz?cych si? girland i p?czkuj?cych kwiatów.

G??boka cisza tych pustych salonów pe?na by?a tylko tajnych spojrzeń,

które oddawa?y sobie zwierciad?a, i pop?ochu arabesek, biegn?cych wysoko

fryzami wzd?u? ?cian i gubi?cych si? w sztukateriach bia?ych sufitów. Z

podziwem i czci? sta?em przed tym przepychem, domy?la?em si?, ?e nocna

moja eskapada zaprowadzi?a mnie niespodzianie w skrzyd?o dyrektora,

przed jego prywatne mieszkanie. Sta?em przygwo?d?ony ciekawo?ci?, z

bij?cym sercem, gotów do ucieczki za najl?ejszym szmerem. Jak?e móg?bym,

przy?apany, usprawiedliwi? to moje nocne szpiegowanie, moje zuchwa?e

w?cibstwo? W którym z g??bokich pluszowych foteli mog?a, nie

dostrze?ona i cicha, siedzie? córeczka dyrektora i podnie?? nagle na

mnie oczy znad ksi??ki - czarne, sybilińskie, spokojne oczy, których

spojrzenia nikt z nas wytrzyma? nie umia?. Ale cofn?? si? w po?owie

drogi, nie dokonawszy powzi?tego planu, poczyta?bym by? sobie za

tchórzostwo. Zreszt? g??boka cisza panowa?a dooko?a w pe?nych przepychu

wn?trzach, o?wietlonych przy?mionym ?wiat?em nie okre?lonej pory. Przez

arkady korytarza widzia?em na drugim końcu wielkiego salonu du?e,

oszklone drzwi, prowadz?ce na taras. By?o tak cicho woko?o, ?e nabra?em

odwagi. Nie wydawa?o mi si? to po??czone ze zbyt wielkim ryzykiem, zej??

z paru stopni, prowadz?cych do poziomu sali, w kilku susach przebiegn??

wielki, kosztowny dywan i znale?? si? na tarasie, z którego bez trudu

dosta? si? mog?em na dobrze mi znan? ulic?. Uczyni?em tak. Zeszed?szy na

parkiety salonu, pod wielkie palmy, wystrzelaj?ce tam z wazonów a? do

arabesek sufitu, spostrzeg?em, ?e znajduj? si? ju? w?a?ciwie na gruncie

neutralnym, gdy? salon nie mia? wcale przedniej ?ciany. By? on rodzajem

wielkiej loggii, ??cz?cej si? przy pomocy paru stopni z placem miejskim.

By?a to niejako odnoga tego placu i niektóre meble sta?y ju? na bruku.

Zbieg?em z kilku kamiennych schodów i znalaz?em si? znów na ulicy.

Konstelacje sta?y ju? stromo na g?owie, wszystkie gwiazdy przekr?ci?y

si? na drug? stron?, ale ksi??yc, zagrzebany w pierzyny ob?oczków, które

roz?wietla? sw? niewidzialn? obecno?ci?, zdawa? si? mie? przed sob?

jeszcze nieskończon? drog? i, zatopiony w swych zawi?ych procederach

niebieskich, nie my?la? o ?wicie. Na ulicy czernia?o kilka doro?ek,

rozjechanych i rozklekotanych jak kalekie, drzemi?ce kraby czy karakony.

Wo?nica nachyli? si? z wysokiego koz?a. Mia? twarz drobn?, czerwon? i

dobroduszn?. - Pojedziemy, paniczu? - zapyta?. Powóz zadygota? we

wszystkich stawach i przegubach swego wielocz?onkowego cia?a i ruszy? na

lekkich obr?czach. Ale kto w tak? noc powierza si? kaprysom

nieobliczalnego doro?karza? W?ród klekotu szprych, w?ród dudnienia pud?a

i budy nie mog?em porozumie? si? z nim co do celu drogi. Kiwa? na

wszystko niedbale i pob?a?liwie g?ow? i pod?piewywa? sobie, jad?c drog?

okr??n? przez miasto. Przed jakim? szynkiem sta?a grupa doro?karzy,

kiwaj?c nań przyja?nie r?kami. Odpowiedzia? im co? rado?nie, po czym nie

zatrzymuj?c pojazdu, rzuci? mi lejce na kolana, spu?ci? si? z koz?a i

przy??czy? do gromady kolegów. Koń, stary m?dry koń doro?karski,

ogl?dn?? si? pobie?nie i pojecha? dalej jednostajnym, doro?karskim

k?usem. W?aciwie koń ten budzi? zaufanie - wydawa? si? m?drzejszy od

wo?nicy. Ale powozi? nie umia?em - trzeba si? by?o zda? na jego wol?.

Wjechali?my na podmiejsk? ulic? uj?t? z obu stron w ogrody. Ogrody te

przechodzi?y zwolna, w miar? posuwania si?, w parki wielkodrzewne, a te

w lasy. Nie zapomn? nigdy tej jazdy ?wietlistej w najja?niejsz? noc

zimow?. Kolorowa mapa niebios wyogromnia?a w kopu?? niezmiern?, na

której spi?trzy?y si? fantastyczne l?dy, oceany i morza, porysowane

liniami wirów i pr?dów gwiezdnych, ?wietlistymi liniami geografii

niebieskiej. Powietrze sta?o si? lekkie do oddychania i ?wietlane jak

gaza srebrna. Pachnia?o fio?kami. Spod we?nianego jak bia?e karaku?y

?niegu wychyla?y si? anemony dr??ce, z iskr? ?wiat?a ksi??ycowego w

delikatnym kielichu. Las ca?y zdawa? si? iluminowa? tysi?cznymi

?wiat?ami, gwiazdami, które rz?si?cie roni? grudniowy firmament.

Powietrze dysza?o jak? tajn? wiosn?, niewypowiedzian? czysto?ci? ?niegu

i fio?ków. Wjechali?my w teren pagórkowaty. Linie wzgórzy, w?ochatych

nagimi rózgami drzew, podnosi?y si? jak b?ogie westchnienia w niebo.

Ujrza?em na tych szcz??liwych zboczach ca?e grupy w?drowców,

zbieraj?cych wród mchu i krzaków opad?e i mokre od ?niegu gwiazdy.

Droga sta?a si? stroma, koń po?lizgiwa? si? i z trudem ci?gn?? pojazd,

graj?cy wszystkimi przegubami. By?em szcz??liwy. Pier? moja wch?ania?a

t? b?og? wiosn? powietrza, ?wie?o?? gwiazd i ?niegu. Przed piersi? konia

zbiera? si? wa? bia?ej piany ?nie?nej, coraz wy?szy i wy?szy. Z trudem

przekopywa? si? koń przez czyst? i ?wie?? jego mas?. Wreszcie usta?.

Wyszed?em z doro?ki. Dysza? ci??ko ze zwieszon? g?ow?. Przytuli?em jego

?eb do piersi, w jego wielkich czarnych oczach l?ni?y ?zy. Wtedy

ujrza?em na jego brzuchu okr?g?? czarn? ran?. - Dlaczego mi nie

powiedzia?e?? - szepn??em ze ?zami. - Drogi mój - to dla ciebie - rzek?

i sta? si? bardzo ma?y, jak konik z drzewa. Opu?ci?em go. Czu?em si?

dziwnie lekki i szcz??liwy. Zastanawia?em si?, czy czeka? na ma??

kolejk? lokaln?, która tu zaje?d?a?a, czy te? pieszo wróci? do miasta.

Zacz??em schodzi? strom? serpentyn? w?ród lasu, pocz?tkowo id?c krokiem

lekkim, elastycznym, potem, nabieraj?c rozp?du, przeszed?em w posuwisty

szcz??liwy bieg, który zmieni? si? wnet w jazd? jak na nartach. Mog?em

dowoli regulowa? szybko??, kierowa? jazd? przy pomocy lekkich zwrotów

cia?a. W pobli?u miasta zahamowa?em ten bieg tryumfalny, zmieniaj?c go

na przyzwoity krok spacerowy. Ksi??yc sta? jeszcze ci?gle wysoko.

Transformacje nieba, metamorfozy jego wielokrotnych sklepień w coraz to

kunsztowniejsze konfiguracje nie mia?y końca. Jak srebrne astrolabium

otwiera?o niebo w t? noc czarodziejsk? mechanizm wn?trza i ukazywa?o w

nieskończonych ewolucjach z?ocist? matematyk? swych kó? i trybów. Na

rynku spotka?em ludzi za?ywaj?cych przechadzki. Wszyscy, oczarowani

widowiskiem tej nocy, mieli twarze wzniesione i srebrne od magii nieba.

Troska o portfel opu?ci?a mnie zupe?nie. Ojciec, pogr??ony w swych

dziwactwach, zapewne zapomnia? ju? o zgubie, o matk? nie dba?em. W tak?

noc, jedyn? w roku, przychodz? szcz??liwe my?li, natchnienia, wieszcze

tkni?cia palca bo?ego. Pe?en pomys?ów i inspiracji, chcia?em skierowa?

si? do domu, gdy zaszli mi drog? koledzy z ksi??kami pod pach?. Zbyt

wcze?nie wyszli do szko?y, obudzeni jasno?ci? tej nocy, która nie

chcia?a si? skończy?. Poszlimy gromad? na spacer stromo spadaj?c?

ulic?, z której wia? powiew fio?ków, niepewni, czy to jeszcze magia nocy

srebrzy?a si? na ?niegu, czy te? ?wit ju? wstawa?...

ULICA KROKODYLI

Mój ojciec przechowywa? w dolnej szufladzie swego

g??bokiego biurka star? i pi?kn? map? naszego miasta. By? to ca?y

wolumen in folio pergaminowych kart, które pierwotnie spojone skrawkami

p?ótna, tworzy?y ogromn? map? ?cienn? w kszta?cie panoramy z ptasiej

perspektywy. Zawieszona na ?cianie, zajmowa?a niemal przestrzeń ca?ego

pokoju i otwiera?a daleki widok na ca?? dolin? Tymienicy, wij?cej si?

falisto bladoz?ot? wst?g?, na ca?e pojezierze szeroko rozlanych moczarów

i stawów, na pofa?dowane przedgórza, ci?gn?ce si? ku po?udniowi, naprzód

z rzadka, potem coraz t?umniejszymi pasmami, szachownic? okr?g?awych

wzgórzy, coraz mniejszych i coraz bledszych, w miar? jak odchodzi?y ku

z?otawej i dymnej mgle horyzontu. Z tej zwi?d?ej dali peryferii

wynurza?o si? miasto i ros?o ku przodowi, naprzód jeszcze w nie

zró?nicowanych kompleksach, w zwartych blokach i masach domów,

poprzecinanych g??bokimi parowami ulic, by bli?ej jeszcze wyodr?bni? si?

w pojedyncze kamienice, sztychowane z ostr? wyrazisto?ci? widoków

ogl?danych przez lunet?. Na tych bli?szych planach wydoby? sztycharz

ca?y zawik?any i wieloraki zgie?k ulic i zau?ków, ostr? wyrazisto??

gzymsów, architrawów, archiwolt i pilastrów, ?wiec?cych w pó?nym i

ciemnym z?ocie pochmurnego popo?udnia, które pogr??a wszystkie za?omy i

framugi w g??bokiej sepii cienia. Bry?y i pryzmy tego cienia wcina?y

si?, jak plastry ciemnego miodu, w w?wozy ulic, zatapia?y w swej

ciep?ej, soczystej masie tu ca?? po?ow? ulicy, tam wy?om mi?dzy domami,

dramatyzowa?y i orkiestrowa?y ponur? romantyk? cieni t? wielorak?

polifoni? architektoniczn?. Na tym planie, wykonanym w stylu barokowych

prospektów, okolica Ulicy Krokodylej ?wieci?a pust? biel?, jak? na

kartach geograficznych zwyk?o si? oznacza? okolice podbiegunowe, krainy

niezbadane i niepewnej egzystencji. Tylko linie kilku ulic wrysowane tam

by?y czarnymi kreskami i opatrzone nazwami w prostym, nieozdobnym

pi?mie, w odró?nieniu od szlachetnej antykwy innych napisów. Widocznie

kartograf wzbrania? si? uzna? przynale?no?? tej dzielnicy do zespo?u

miasta i zastrze?enie swe wyrazi? w tym odr?bnym i postponuj?cym

wykonaniu. Aby zrozumie? t? rezerw?, musimy ju? teraz zwróci? uwag? na

dwuznaczny i w?tpliwy charakter tej dzielnicy, tak bardzo odbiegaj?cy od

zasadniczego tonu ca?ego miasta. By? to dystrykt przemys?owo-handlowy z

podkre?lonym jaskrawo charakterem trze?wej u?ytkowo?ci. Duch czasu,

mechanizm ekonomiki, nie oszcz?dzi? i naszego miasta i zapu?ci? korzenie

na skrawku jego peryferii, gdzie rozwin?? si? w paso?ytnicz? dzielnic?.

Kiedy w starym mie?cie panowa? wci?? jeszcze nocny, pok?tny handel,

pe?en solennej ceremonialno?ci, w tej nowej dzielnicy rozwin??y si? od

razu nowoczesne, trze?we formy komercjalizmu. Pseudoamerykanizm,

zaszczepiony na starym, zmursza?ym gruncie miasta, wystrzeli? tu bujn?,

lecz pust? i bezbarwn? wegetacj? tandetnej, lichej pretensjonalno?ci.

Widzia?o si? tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych

fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z pop?kanego gipsu.

Stare, krzywe domki podmiejskie otrzyma?y szybko sklecone portale, które

dopiero bli?sze przyjrzenie demaskowa?o jako n?dzne imitacje

wielkomiejskich urz?dzeń. Wadliwe, m?tne i brudne szyby, ?ami?ce w

falistych refleksach ciemne odbicie ulicy, nie heblowane drzewo portali,

szara atmosfera ja?owych tych wn?trzy, osiadaj?cych paj?czyn? i k?akami

kurzu na wysokich pó?kach i wzd?u? odartych i krusz?cych si? ?cian,

wyciska?y tu, na sklepach, pi?tno dzikiego Klondike'u. Tak ci?gn??y si?

jeden za drugim, magazyny krawców, konfekcje, sk?ady porcelany,

drogerie, zak?ady fryzjerskie. Szare ich, wielkie szyby wystawowe nosi?y

uko?nie lub w pó?kolu biegn?ce napisy ze z?oconych plastycznych liter:

CONFISERIE, MANUCURE, KING OF ENGLAND. Rdzenni mieszkańcy miasta

trzymali si? z dala od tej okolicy, zamieszkiwanej przez szumowiny,

przez gmin, przez kreatury bez charakteru, bez g?sto?ci, przez istn?

lichot? moraln?, t? tandetn? odmian? cz?owieka, która rodzi si? w takich

efemerycznych ?rodowiskach. Ale w dniach upadku, w godzinach niskiej

pokusy zdarza?o si?, ?e ten lub ów z mieszkańców miasta zab??kiwa? si?

na wpó? przypadkiem w t? w?tpliw? dzielnic?. Najlepsi nie byli czasem

wolni od pokusy dobrowolnej degradacji, zniwelowania granic i

hierarchii, p?awienia si? w tym p?ytkim b?ocie wspólnoty, ?atwej

intymno?ci, brudnego zmieszania. Dzielnica ta by?a eldoradem takich

dezerterów moralnych, takich zbiegów spod sztandaru godno?ci w?asnej.

Wszystko zdawa?o si? tam podejrzane i dwuznaczne, wszystko zaprasza?o

sekretnym mrugni?ciem, cynicznie artyku?owanym gestem, wyra?nie

przymru?onym perskim okiem - do nieczystych nadziei, wszystko wyzwala?o

z p?t nisk? natur?. Ma?o kto, nie uprzedzony, spostrzega? dziwn?

osobliwo?? tej dzielnicy: brak barw, jak gdyby w tym tandetnym, w

po?piechu wyros?ym mie?cie nie mo?na by?o sobie pozwoli? na luksus

kolorów. Wszystko tam by?o szare jak na jednobarwnych fotografiach, jak

w ilustrowanych prospektach. Podobieństwo to wychodzi?o poza zwyk??

metafor?, gdy? chwilami, w?druj?c po tej cz??ci miasta, mia?o si? w

istocie wra?enie, ?e wertuje si? w jakim? prospekcie, w nudnych

rubrykach komercjalnych og?oszeń, w?ród których zagniedzi?y si?

paso?ytniczo podejrzane anonse, dra?liwe notatki, w?tpliwe ilustracje; i

w?drówki te by?y równie ja?owe i bez rezultatu jak ekscytacje fantazji,

p?dzonej przez szpalty i kolumny pornograficznych druków. Wchodzi?o si?

do jakiego? krawca, ?eby zamówi? ubranie - ubranie o taniej elegancji,

tak charakterystycznej dla tej dzielnicy. Lokal by? wielki i pusty,

bardzo wysoki i bezbarwny. Ogromne wielopi?trowe pó?ki wznosz? si? jedne

nad drugimi w nie okre?lon? wysoko?? tej hali. Kondygnacje pustych pó?ek

wyprowadzaj? wzrok w gór? a? pod sufit, który mo?e by? niebem - lichym,

bezbarwnym, odrapanym niebem tej dzielnicy. Natomiast dalsze magazyny,

które wida? przez otwarte drzwi, pe?ne s? a? pod sufit pude? i kartonów,

pi?trz?cych si? ogromn? kartotek?, która rozpada si? w górze, pod

zagmatwanym niebem strychu w kubatur? pustki, w ja?owy budulec nico?ci.

Przez wielkie szare okna, kratkowane wielokrotnie jak arkusze papieru

kancelaryjnego, nie wchodzi ?wiat?o, gdy? przestrzeń sklepu ju?

nape?niona jest, jak wod?, indyferentn? szar? po?wiat?, która nie rzuca

cienia i nie akcentuje niczego. Wnet nawija si? jaki? smuk?y

m?odzieniec, zadziwiaj?co us?u?ny, gi?tki i nieodporny, a?eby dogodzi?

naszym ?yczeniom i zala? nas tani? i ?atw? wymow? subiekta. Ale gdy,

gadaj?c, rozwija ogromne postawy sukna, przymierza, fa?duje i drapuje

niekończ?c? si? strug? materia?u, przep?ywaj?c? przez jego r?ce,

formuj?c z jego fal iluzoryczne surduty i spodnie, ca?a ta manipulacja

wydaje si? czym nieistotnym, pozorem, komedi?, ironicznie zarzucon?

zas?on? na prawdziwy sens sprawy. Panienki sklepowe, smuk?e i czarne,

ka?da z jak?? skaz? pi?kno?ci (charakterystyczn? dla tej dzielnicy

wybrakowanych artyku?ów), wchodz? i wychodz?, staj? w drzwiach

magazynów, sonduj?c oczyma, czy rzecz wiadoma (powierzona do?wiadczonym

r?kom subiekta) dojrzewa do punktu w?a?ciwego. Subiekt przymila si? i

kryguje i chwilami robi wra?enie transwestyty. Chcia?oby si? go uj?? pod

mi?kko zarysowan? brod? lub uszczypn?? w upudrowany blady policzek, gdy

z porozumiewawczym pó?spojrzeniem dyskretnie zwraca uwag? na mark?

ochronn? towaru, mark? o przejrzystej symbolice. Zwolna sprawa wyboru

ubrania schodzi na plan dalszy. Ten mi?kki do efeminacji i zepsuty

m?odzieniec, pe?en zrozumienia dla najintymniejszych poruszeń klienta,

przesuwa teraz przed jego oczyma osobliwe marki ochronne, ca??

bibliotek? znaków ochronnych, gabinet kolekcjonerski wyrafinowanego

zbieracza. Pokazywa?o si? wówczas, ?e magazyn konfekcji by? tylko

fasad?, za któr? kry?a si? antykwarnia, zbiór wysoce dwuznacznych

wydawnictw i druków prywatnych. Us?u?ny subiekt otwiera dalsze sk?ady,

wype?nione a? pod sufit ksi??kami, rycinami, fotografiami. Te winiety,

te ryciny przechodz? stokrotnie naj?mielsze nasze marzenia. Takich

kulminacyj zepsucia, takich wymy?lno?ci wyuzdania nie przeczuwalimy

nigdy. Panienki sklepowe przesuwaj? si? coraz cz??ciej pomi?dzy

szeregami ksi??ek, szare i papierowe, ale pe?ne pigmentu w zepsutych

twarzach, ciemnego pigmentu brunetek o l?ni?cej i t?ustej czarno?ci,

która zaczajona w oczach, z nag?a wybiega?a z nich zygzakiem l?ni?cego

karakoniego biegu. Ale i w spalonych rumieńcach, w pikantnych stygmatach

pieprzyków, we wstydliwych znamionach ciemnego puszku zdradza?a si? rasa

zapiek?ej, czarnej krwi. Ten barwik o nazbyt intensywnej mocy, ta mokka

g?sta i aromatyczna zdawa?a si? plami? ksi??ki, które bra?y one do

oliwkowej d?oni, ich dotkni?cia zdawa?y si? je farbowa? i zostawia? w

powietrzu ciemny deszcz piegów, smug? tabaki, jak purchawka o

podniecaj?cej, animalnej woni. Tymczasem powszechna rozwi?z?o?? zrzuca?a

coraz bardziej hamulce pozorów. Subiekt, wyczerpawszy sw? natarczyw?

aktywno??, przechodzi? powoli do kobiecej bierno?ci. Le?y teraz na

jednej z wielu kanap, porozstawianych wród rejonów ksi??ek, w jedwabnej

pid?amie, ods?aniaj?cej kobiecy dekolt. Panienki demonstruj?, jedna

przed drug?, figury i pozycje rycin ok?adkowych, inne zasypiaj? ju? na

prowizorycznych pos?aniach. Nacisk na klienta rozlu?nia? si?.

Wypuszczano go z kr?gu natarczywego zainteresowania, pozostawiano sobie

samemu. Subiektki, zaj?te rozmow?, nie zwraca?y nań wi?cej uwagi.

Odwrócone do niego ty?em lub bokiem, przystawa?y w aroganckim kontra

po?cie, przest?powa?y z nogi na nog?, graj?c kokieteryjnym obuwiem,

przepuszcza?y z góry na dó? po smuk?ym ciele w??ow? gr? cz?onków,

atakuj?c ni? spoza swej niedba?ej nieodpowiedzialno?ci podnieconego

widza, którego ignorowa?y. Tak cofano si?, wsuwano w g??b z

wyrachowaniem, otwieraj?c woln? przestrzeń dla aktywno?ci go?cia.

Skorzystajmy z tego momentu nieuwagi, a?eby wymkn?? si? nieprzewidzianym

konsekwencjom tej niewinnej wizyty i wydosta? si? na ulic?. Nikt nas nie

zatrzymuje. Przez korytarze ksi??ek, pomi?dzy d?ugimi rega?ami czasopism

i druków wydostajemy si? ze sklepu i oto jestemy w tym miejscu Ulicy

Krokodylej, gdzie z wyniesionego jej punktu wida? niemal ca?? d?ugo??

tego szerokiego traktu a? do dalekich, nie wykończonych zabudowań dworca

kolejowego. Jest to szary dzień, jak zawsze w tej okolicy, i ca?a

sceneria wydaje si? chwilami fotografi? z ilustrowanej gazety, tak

szare, tak p?askie s? domy, ludzie i pojazdy. Ta rzeczywisto?? jest

cienka jak papier i wszystkimi szparami zdradza sw? imitatywno??.

Chwilami ma si? wra?enie, ?e tylko na ma?ym skrawku przed nami uk?ada

si? wszystko przyk?adnie w ten pointowany obraz bulwaru

wielkomiejskiego, gdy tymczasem ju? na bokach rozwi?zuje si? i rozprz?ga

ta zaimprowizowana maskarada i, niezdolna wytrwa? w swej roli, rozpada

si? za nami w gips i paku?y, w rupieciarni? jakiego? ogromnego pustego

teatru. Napi?cie pozy, sztuczna powaga maski, ironiczny patos dr?y na

tym naskórku. Ale dalecy jeste?my od ch?ci demaskowania widowiska. Wbrew

lepszej wiedzy czujemy si? wci?gni?ci w tandetny czar dzielnicy. Zreszt?

nie brak w obrazie miasta i pewnych cech autoparodii. Rz?dy ma?ych,

parterowych domków podmiejskich zmieniaj? si? z wielopi?trowymi

kamienicami, które zbudowane jak z kartonu, s? konglomeratem szyldów,

?lepych okien biurowych, szklistoszarych wystaw, reklam i numerów. Pod

domami p?ynie rzeka t?umu. Ulica jest szeroka jak bulwar wielkomiejski,

ale jezdnia, jak place wiejskie, zrobiona jest z ubitej gliny, pe?na

wybojów, ka?u?y i trawy. Ruch uliczny dzielnicy s?u?y do porównań w tym

mie?cie, mieszkańcy mówi? o nim z dum? i porozumiewawczym b?yskiem w

oku. Szary, bezosobisty ten t?um jest nader przej?ty sw? rol? i pe?en

gorliwo?ci w demonstrowaniu wielkomiejskiego pozoru. Wszelako, mimo

zaaferowania i interesowno?ci, ma si? wra?enie b??dnej, monotonnej,

bezcelowej w?drówki, jakiego? sennego korowodu marionetek. Atmosfera

dziwnej b?aho?ci przenika t? ca?? sceneri?. T?um p?ynie monotonnie i,

rzecz dziwna, widzi si? go zawsze jakby niewyra?nie, figury przep?ywaj?

w spl?tanym, ?agodnym zgie?ku, nie dochodz?c do zupe?nej wyrazisto?ci.

Czasem tylko wy?awiamy z tego gwaru wielu g?ów jakie? ciemne, ?ywe

spojrzenie, jaki? czarny melonik nasuni?ty g??boko na g?ow?, jakie? pó?

twarzy rozdarte u?miechem, z ustami, które w?a?nie co? powiedzia?y,

jak?? nog? wysuni?t? w kroku i tak ju? zastyg?? na zawsze. Osobliwo?ci?

dzielnicy s? doro?ki bez wo?niców, biegn?ce samopas po ulicach. Nie

jakoby nie by?o tu doro?karzy, ale wmieszani w t?um i zaj?ci tysi?cem

spraw, nie troszcz? si? o swe doro?ki. W tej dzielnicy pozoru i pustego

gestu nie przywi?zuje si? zbytniej wagi do ?cis?ego celu jazdy i

pasa?erowie powierzaj? si? tym b??dnym pojazdom z lekkomylno?ci?, która

cechuje tu wszystko. Nieraz mo?na ich widzie? na niebezpiecznych

zakr?tach, wychylonych daleko z po?amanej budy, jak z lejcami w d?oniach

przeprowadzaj? z nat??eniem trudny manewr wymijania. Mamy w tej

dzielnicy tak?e tramwaje. Ambicja rajców miejskich ?wi?ci tu najwy?szy

swój triumf. Ale po?a?owania godny jest widok tych wozów, zrobionych z

papier maché, o ?cianach powyginanych i zmi?tych od wieloletniego

u?ytku. Cz?sto brak im zupe?nie przedniej ?ciany tak, ?e widzie? mo?na w

przeje?dzie pasa?erów, siedz?cych sztywnie i zachowuj?cych si? z wielk?

godno?ci?. Tramwaje te popychane s? przez tragarzy miejskich.

Najdziwniejsz? atoli rzecz? jest komunikacja kolejowa na Ulicy

Krokodylej. Czasami, w nieregularnych porach dnia, gdzie? ku końcowi

tygodnia mo?na zauwa?y? t?um ludzi czekaj?cych na zakr?cie ulicy na

poci?g. Nie jest si? nigdy pewnym, czy przyjedzie i gdzie stanie, i

zdarza si? cz?sto, ?e ludzie ustawiaj? si? w dwóch ró?nych punktach, nie

mog?c uzgodni? swych pogl?dów na miejsce przystanku. Czekaj? d?ugo i

stoj? czarnym milcz?cym t?umem wzd?u? ledwo zarysowanych ?ladów toru, z

twarzami w profilu, jak szereg bladych masek z papieru, wyci?tych w

fantastyczn? lini? zapatrzenia. I wreszcie niespodzianie zaje?d?a, ju?

wjecha? z bocznej uliczki, sk?d go oczekiwano, niski jak w??,

miniaturowy, z ma??, sapi?c?, kr?p? lokomotyw?. Wjecha? w ten czarny

szpaler i ulica staje si? ciemna od tego ci?gu wozów, siej?cych py?

w?glowy. Ciemne sapanie parowozu i powiew dziwnej powagi, pe?nej smutku,

t?umiony po?piech i zdenerwowanie zamieniaj? ulic? na chwil? w hal?

dworca kolejowego w szybko zapadaj?cym zmierzchu zimowym. Plag? naszego

miasta jest a?iota? biletów kolejowych i przekupstwo. W ostatniej

chwili, gdy poci?g ju? stoi na stacji, tocz? si? w nerwowym po?piechu

pertraktacje z przekupnymi urz?dnikami linii ?elaznej. Zanim te

negocjacje si? kończ?, poci?g rusza, odprowadzany przez wolno sun?cy,

rozczarowany t?um, który odprowadza go daleko, a?eby si? wreszcie

rozproszy?. Ulica, zacie?niona na chwil? do tego zaimprowizowanego

dworca, pe?nego zmierzchu i tchnienia dalekich dróg - rozwidnia si?

znowu, rozszerza i przepuszcza znów swym korytem beztroski monotonny

t?um spacerowiczów, który w?druje w?ród gwaru rozmów wzd?u? wystaw

sklepowych, tych brudnych, szarych czworoboków, pe?nych tandetnych

towarów, wielkich woskowych manekinów i lalek fryzjerskich. Wyzywaj?co

ubrane, w d?ugich koronkowych sukniach przechodz? prostytutki. Mog? to

by? zreszt? ?ony fryzjerów lub kapelmistrzów kawiarnianych. Id?

drapie?nym, posuwistym krokiem i maj? w niedobrych, zepsutych twarzach

nieznaczn? skaz?, która je przekre?la: zezuj? czarnym, krzywym zezem lub

maj? usta rozdarte, lub brak im koniuszka nosa. Mieszkańcy miasta dumni

s? z tego odoru zepsucia, którym tchnie Ulica Krokodyli. Nie mamy

potrzeby niczego sobie odmawia? - my?l? z dum? - sta? nas i na prawdziw?

wielkomiejsk? rozpust?. Twierdz? oni, ?e ka?da kobieta w tej dzielnicy

jest kokot?. W istocie wystarczy zwróci? uwag? na któr? - a natychmiast

spotyka si? to uporczywe, lepkie spojrzenie, które nas zmra?a rozkoszn?

pewno?ci?. Nawet dziewcz?ta szkolne nosz? tu w pewien charakterystyczny

sposób kokardy, stawiaj? swoist? manier? smuk?e nogi i maj? t? nieczyst?

skaz? w spojrzeniu, w której le?y preformowane przysz?e zepsucie. A

jednak - a jednak czy mamy zdradzi? ostatni? tajemnic? tej dzielnicy,

troskliwie ukrywany sekret Ulicy Krokodyli? Kilkakrotnie w trakcie

naszego sprawozdania stawiali?my pewne znaki ostrzegawcze, dawali?my w

delikatny sposób wyraz naszym zastrze?eniom. Uwa?ny czytelnik nie b?dzie

nie przygotowany na ten ostateczny obrót sprawy. Mówilimy o

imitatywnym, iluzorycznym charakterze tej dzielnicy, ale s?owa te maj?

zbyt ostateczne i stanowcze znaczenie, by okre?li? po?owiczny i

niezdecydowany charakter jej rzeczywisto?ci. J?zyk nasz nie posiada

okre?leń, które by dozowa?y niejako stopień realno?ci, definiowa?y jej

gi?tko??. Powiedzmy bez ogródek: fatalno?ci? tej dzielnicy jest, ?e nic

w niej nie dochodzi do skutku, nic nie odbiega od swego definitivum,

wszystkie ruchy rozpocz?te zawisaj? w powietrzu, wszystkie gesty

wyczerpuj? si? przedwcze?nie i nie mog? przekroczy? pewnego martwego

punktu. Moglimy ju? zauwa?y? wielk? bujno?? i rozrzutno?? - w

intencjach, w projektach i antycypacjach, która cechuje t? dzielnic?.

Ca?a ona nie jest niczym innym jak fermentacj? pragnień, przedwcze?nie

wybuja?? i dlatego bezsiln? i pust?. W atmosferze nadmiernej ?atwo?ci

kie?kuje tutaj ka?da najl?ejsza zachcianka, przelotne napi?cie puchnie i

ro?nie w pust?, wyd?t? naro?l, wystrzela szara i lekka wegetacja

puszystych chwastów, bezbarwnych w?ochatych maków, zrobiona z niewa?kiej

tkanki majaku i haszyszu. Nad ca?? dzielnic? unosi si? leniwy i

rozwi?z?y fluid grzechu i domy, sklepy, ludzie wydaj? si? niekiedy

dreszczem na jej gor?czkuj?cym ciele, g?si? skórk? na jej febrycznych

marzeniach. Nigdzie, jak tu, nie czujemy si? tak zagro?eni

mo?liwo?ciami, wstrz??ni?ci blisko?ci? spe?nienia, pobladli i bezw?adni

rozkosznym truchleniem ziszczenia. Lecz na tym si? te? kończy.

Przekroczywszy pewien punkt napi?cia, przyp?yw zatrzymuje si? i cofa,

atmosfera ga?nie i przekwita, mo?liwo?ci wi?dn? i rozpadaj? si? w

nico??, oszala?e szare maki ekscytacji rozsypuj? si? w popió?. B?dziemy

wiecznie ?a?owali, ?e?my wtedy wyszli na chwil? z magazynu konfekcji

podejrzanej konduity. Nigdy nie trafimy ju? doń z powrotem. B?dziemy

b??dzili od szyldu do szyldu i mylili si? setki razy. Zwiedzimy

dziesi?tki magazynów, trafimy do ca?kiem podobnych, b?dziemy w?drowali

przez szpalery ksi??ek, wertowali czasopisma i druki, konferowali d?ugo

i zawile z panienkami o nadmiernym pigmencie i ska?onej pi?knoci, które

nie potrafi? zrozumie? naszych ?yczeń. B?dziemy si? wik?ali w

nieporozumieniach, a? ca?a nasza gor?czka i podniecenie ulotni si? w

niepotrzebnym wysi?ku, w straconej na pró?no gonitwie. Nasze nadzieje

by?y nieporozumieniem, dwuznaczny wygl?d lokalu i s?u?by - pozorem,

konfekcja by?a prawdziw? konfekcj?, a subiekt nie mia? ?adnych ukrytych

intencyj. ?wiat kobiecy Ulicy Krokodylej odznacza si? ca?kiem miernym

zepsuciem, zag?uszonym grubymi warstwami przes?dów moralnych i banalnej

pospolito?ci. W tym mie?cie taniego materia?u ludzkiego brak tak?e

wybuja?o?ci instynktu, brak niezwyk?ych i ciemnych nami?tno?ci. Ulica

Krokodyli by?a koncesj? naszego miasta na rzecz nowoczesno?ci i zepsucia

wielkomiejskiego. Widocznie nie sta? nas by?o na nic innego jak na

papierow? imitacj?, jak na fotomonta? z?o?ony z wycinków zle?a?ych,

zesz?orocznych gazet.

KARAKONY

By?o to w okresie szarych dni, które nast?pi?y po ?wietnej

kolorowo?ci genialnej epoki mego ojca. By?y to d?ugie tygodnie depresji,

ci??kie tygodnie bez niedziel i ?wi?t, przy zamkni?tym niebie i w

zubo?a?ym krajobrazie. Ojca ju? wówczas nie by?o. Górne pokoje

wysprz?tano i wynaj?to pewnej telefonistce. Z ca?ego ptasiego

gospodarstwa pozosta? nam jedyny egzemplarz, wypchany kondor, stoj?cy na

pó?ce w salonie. W ch?odnym pó?mroku zamkni?tych firanek sta? on tam,

jak za ?ycia, na jednej nodze, w pozie buddyjskiego m?drca, a gorzka

jego, wysch?a twarz ascety skamienia?a w wyraz ostatecznej oboj?tno?ci i

abnegacji. Oczy wypad?y, a przez wyp?akane, ?zawe orbity sypa?y si?

trociny. Tylko rogowate egipskie naro?le na nagim pot??nym dziobie i na

?ysej szyi, naro?le i gruz?y sp?owia?ob??kitnej barwy nadawa?y tej

starczej g?owie co? dostojnie hieratycznego. Pierzasty habit jego by?

ju? w wielu miejscach prze?arty przez mole i gubi? mi?kkie, szare

pierze, które Adela raz w tygodniu wymiata?a wraz z bezimiennym kurzem

pokoju. W wy?ysia?ych miejscach wida? by?o workowe, grube p?ótno, z

którego wy?azi?y k?aki konopne. Mia?em ukryty ?al do matki za ?atwo??, z

jak? przesz?a do porz?dku dziennego nad strat? ojca. Nigdy go nie

kocha?a - my?la?em - a poniewa? ojciec nie by? zakorzeniony w sercu

?adnej kobiety, przeto nie móg? te? wró?? w ?adn? realno?? i unosi? si?

wiecznie na peryferii ?ycia, w pó?realnych regionach, na kraw?dziach

rzeczywisto?ci. Nawet na uczciw? obywatelsk? ?mier? nie zas?u?y? sobie -

my?la?em - wszystko u niego musia?o by? dziwaczne i w?tpliwe.

Postanowi?em w stosownej chwili zaskoczy? matk? otwart? rozmow?. Owego

dnia (by? ci??ki dzień zimowy i od rana ju? sypa? si? mi?kki puch

zmierzchu) matka mia?a migren? i le?a?a na sofie samotnie w salonie. W

tym rzadko odwiedzanym, paradnym pokoju panowa? od czasu znikni?cia ojca

wzorowy porz?dek, piel?gnowany woskiem i szczotkami przez Adel?. Meble

przykryte by?y pokrowcami; wszystkie sprz?ty podda?y si? ?elaznej

dyscyplinie, jak? Adela roztoczy?a nad tym pokojem. Tylko p?k piór

pawich, stoj?cych w wazie na komodzie, nie da? si? utrzyma? w ryzach.

By? to element swawolny, niebezpieczny, o nieuchwytnej rewolucyjno?ci,

jak rozhukana klasa gimnazjastek, pe?na dewocji w oczy, a rozpustnej

swawoli poza oczyma. ?widrowa?y te oczy dzień ca?y i wierci?y dziury w

?cianach, mruga?y, t?oczy?y si?, trzepoc?c rz?sami, z palcem przy

ustach, jedne przez drugie, pe?ne chichotu i psoty. Nape?nia?y pokój

?wiergotem i szeptem, rozsypywa?y si?, jak motyle, dooko?a

wieloramiennej lampy, uderza?y t?umem barwnym w matowe, starcze dziurki

od kluczy. Nawet w obecno?ci matki, le??cej z zawi?zan? g?ow? na sofie,

nie mog?y si? powstrzyma?, robi?y perskie oczko, dawa?y sobie znaki,

mówi?y niemym, kolorowym alfabetem, pe?nym sekretnych znaczeń. Irytowa?o

mnie to szydercze porozumienie, ta migotliwa zmowa poza mymi plecami. Z

kolanami przyci?ni?tymi do sofy matki, badaj?c dwoma palcami, jakby w

zamy?leniu, delikatn? materi? jej szlafroka, rzek?em niby mimochodem: -

Chcia?em ci? ju? od dawna zapyta?: prawda, ?e to jest on? - I chocia?

nie wskaza?em nawet spojrzeniem na kondora, matka odgad?a od razu,

zmiesza?a si? bardzo i spu?ci?a oczy. Da?em umy?lnie up?yn?? chwili,

?eby wykosztowa? jej zmieszanie, po czym z ca?ym spokojem, opanowuj?c

wzbieraj?cy gniew, spyta?em: - Jaki sens maj? w takim razie te wszystkie

plotki i k?amstwa, które rozsiewasz o ojcu? Lecz jej rysy, które w

pierwszej chwili rozpad?y si? by?y w panice, zacz??y si? znowu

porz?dkowa?. - Jakie k?amstwa? - spyta?a mrugaj?c oczyma, które by?y

puste, nalane ciemnym b??kitem, bez bia?ka. - Znam je od Adeli - rzek?em

- ale wiem, ?e pochodz? od ciebie; chc? wiedzie? prawd?. Usta jej dr?a?y

lekko, ?renice, unikaj?c mego wzroku, pow?drowa?y w k?t oka. - Nie

k?ama?am - rzek?a, a usta - jej nap?cznia?y i sta?y si? ma?e zarazem.

Uczu?em, ?e mnie kokietuje jak kobieta m??czyzn?. - Z tymi karakonami to

prawda - sam przecie? pami?tasz... - Zmiesza?em si?. Pami?ta?em w

istocie t? inwazj? karakonów, ten zalew czarnego rojowiska, które

nape?nia?o ciemno?? nocn?, paj?cz? bieganin?. Wszystkie szpary pe?ne

by?y drgaj?cych w?sów, ka?da szczelina mog?a wystrzeli? z nag?a

karakonem, z ka?dego p?kni?cia pod?ogi mog?a zl?gn?? si? ta czarna

b?yskawica, lec?ca oszala?ym zygzakiem po pod?odze. Ach, ten dziki ob??d

pop?ochu, pisany b?yszcz?c?, czarn? lini? na tablicy pod?ogi. Ach, te

krzyki grozy ojca, skacz?cego z krzes?a na krzes?o z dzirytem w r?ku.

Nie przyjmuj?c jad?a ani napoju, z wypiekami gor?czki na twarzy, z

konwulsj? wstr?tu wryt? dooko?a ust, ojciec mój zdzicza? zupe?nie. Jasne

by?o, ?e tego napi?cia nienawi?ci ?aden organizm d?ugo wytrzyma? nie

mo?e. Straszliwa odraza zamienia?a jego twarz w st??a?? mask? tragiczn?,

w której tylko ?renice, ukryte za doln? powiek?, le?a?y na czatach,

napi?te jak ci?ciwy, w wiecznej podejrzliwo?ci. Z dzikim wrzaskiem

zrywa? si? nagle z siedzenia, lecia? na o?lep w k?t pokoju i ju?

podnosi? dziryt, na którym utkwiony ogromny karakon przebiera?

rozpaczliwie gmatwanin? swych nóg. Adela przychodzi?a wówczas blademu ze

zgrozy z pomoc? i odbiera?a lanc? wraz z utkwionym trofeum, a?eby j?

utopi? w cebrzyku. Ju? wówczas jednak nie umia?bym by? powiedzie?, czy

obrazy te zaszczepi?y mi opowiadania Adeli, czy te? sam by?em ich

?wiadkiem. Ojciec mój nie posiada? ju? wtedy tej si?y odpornej, która

zdrowych ludzi broni od fascynacji wstr?tu. Zamiast odgraniczy? si? do

straszliwej si?y atrakcyjnej tej fascynacji, ojciec mój, wydany na ?up

sza?u, wpl?tywa? si? w ni? coraz bardziej. Smutne skutki nie da?y d?ugo

na siebie czeka?. Wnet pojawi?y si? pierwsze podejrzane znaki, które

nape?ni?y nas przera?eniem i smutkiem. Zachowanie ojca zmieni?o si?.

Sza? jego, euforia jego podniecenia przygas?a. W ruchach i mimice j??y

si? zdradza? znaki z?ego sumienia. Zacz?? nas unika?. Kry? si? dzień

ca?y po k?tach, w szafach, pod pierzyn?... Widzia?em go nieraz, jak w

zamy?leniu ogl?da? w?asne r?ce, bada? konsystencj? skóry, paznokci, na

których wyst?powa? zacz??y czarne plamy, jak ?uski karakona. W dzień

opiera? si? jeszcze ostatkami si?, walczy?, ale w nocy fascynacja

uderza?a nań pot??nymi arakami. Widzia?em go pó?n? noc?, w ?wietle

?wiecy stoj?cej na pod?odze. Mój ojciec le?a? na ziemi nagi, popstrzony

czarnymi plamami totemu, pokre?lony liniami ?eber, fantastycznym

rysunkiem prze?wiecaj?cej na zewn?trz anatomii, le?a? na czworakach,

op?tany fascynacj? awersji, która go wci?ga?a w g??b swych zawi?ych

dróg. Mój ojciec porusza? si? wielocz?onkowym, skomplikowanym ruchem

dziwnego rytua?u, w którym ze zgroz? pozna?em imitacj? ceremonia?u

karakoniego. Od tego czasu wyrzekli?my si? ojca. Podobieństwo do

karakona wyst?powa?o z dniem ka?dym wyra?niej - mój ojciec zamienia? si?

w karakona. Zacz?li?my si? przyzwyczaja? do tego. Widywali?my go coraz

rzadziej, ca?ymi tygodniami znika? gdzie? na swych karakonich drogach -

przestali?my go odró?nia?, zla? si? w zupe?no?ci z tym czarnym

niesamowitym plemieniem. Kto móg? powiedzie?, czy ?y? gdzie jeszcze w

jakiej szparze pod?ogi, czy przebiega? nocami pokoje, zapl?tany w afery

karakonie, czy te? by? mo?e mi?dzy tymi martwymi owadami, które Adela co

rana znajdowa?a brzuchem do góry le??ce i naje?one nogami i które ze

wstr?tem bra?a na ?mietniczk? i wyrzuca?a? - A jednak - powiedzia?em

zdetonowany - jestem pewny, ?e ten kondor to on. - Matka spojrza?a na

mnie spod rz?s: - Nie dr?cz mnie, drogi - mówi?am ci ju? przecie?, ?e

ojciec podró?uje jako komiwoja?er po kraju - przecie? wiesz, ?e czasem w

nocy przyje?d?a do domu, a?eby przed ?witem jeszcze dalej odjecha?.

WICHURA

Tej d?ugiej i pustej zimy obrodzi?a ciemno?? w naszym mie?cie

ogromnym, stokrotnym urodzajem. Zbyt d?ugo snad? nie sprz?tano na

strychach i w rupieciarniach, st?aczano garnki na garnkach i flaszki na

flaszkach, pozwalano narasta? bez końca pustym bateriom butelek. Tam, w

tych spalonych, wielkobelkowych lasach strychów i dachów ciemno??

zacz??a si? wyradza? i dziko fermentowa?. Tam zacz??y si? te czarne

sejmy garnków, te wiecowania gadatliwe i puste, te be?kotliwe

flaszkowania, bulgoty butli i baniek. A? pewnej nocy wezbra?y pod

gontowymi przestworami falangi garnków i flaszek i pop?yn??y wielkim

st?oczonym ludem na miasto. Strychy, wystrychni?te ze strychów,

rozprzestrzenia?y si? jedne z drugich i wystrzela?y czarnymi szpalerami,

a przez przestronne ich echa przebiega?y kawalkady tramów i belek,

lansady drewnianych koz?ów, kl?kaj?cych na jod?owe kolana, a?eby

wypad?szy na wolno??, nape?ni? przestwory nocy galopem krokwi i

zgie?kiem p?atwi i bantów. Wtedy to wyla?y si? te czarne rzeki, w?drówki

beczek i konwi, i p?yn??y przez noce. Czarne ich, po?yskliwe, gwarne

zbiegowiska oblega?y miasto. Nocami mrowi? si? ten ciemny zgie?k naczyń

i napiera? jak armie rozgadanych ryb, niepowstrzymany najazd pyskuj?cych

skopców i bredz?cych cebrów. Dudni?c dnami, pi?trzy?y si? wiadra, beczki

i konwie, dynda?y si? gliniane st?gwie zdunów, stare kapeluchy i

cylindry dandysów gramoli?y si? jedna na drugie, rosn?c w niebo

kolumnami, które si? rozpada?y. I wszystkie ko?ata?y niezgrabnie ko?kami

drewnianych j?zyków, me??y nieudolnie w drewnianych g?bach be?kot kl?tw

i obelg, blu?ni?c b?otem na ca?ej przestrzeni nocy. A? doblu?ni?y si?,

dokl??y swego. Przywo?ane rechotem naczyń, rozplotkowanym od brzegu do

brzegu, nadesz?y wreszcie karawany, nadci?gn??y pot??ne tabory wichru i

stan??y nad noc?. Ogromne obozowisko, czarny ruchomy amfiteatr zst?powa?

zacz?? w pot??nych kr?gach ku miastu. I wybuch?a ciemno?? ogromn?

wzburzon? wichur? i szala?a przez trzy dni i trzy noce... - Nie

pójdziesz dzi? do szko?y - rzek?a rano matka - jest straszna wichura na

dworze. - W pokoju unosi? si? delikatny welon dymu, pachn?cy ?ywic?. Piec

wy? i gwizda?, jak gdyby uwi?zana w nim by?a ca?a sfora psów czy

demonów. Wielki bohomaz, wymalowany na jego p?katym brzuchu, wykrzywia?

si? kolorowym grymasem i fantastycznia? wzd?tymi policzkami. Pobieg?em

boso do okna. Niebo wydmuchane by?o wzd?u? i wszerz wiatrami.

Srebrzystobia?e i przestronne, porysowane by?o w linie si?, nat??one do

p?kni?cia, w srogie bruzdy, jakby zastyg?e ?y?y cyny i o?owiu.

Podzielone na pola energetyczne i dr??ce od napi??, pe?ne by?o utajonej

dynamiki. Rysowa?y si? w nim diagramy wichury, która sama niewidoczna i

nieuchwytna, ?adowa?a krajobraz pot?g?. Nie widzia?o si? jej. Poznawa?o

si? j? po domach, po dachach, w które wje?d?a?a jej furia. Jeden po

drugim strychy zdawa?y si? rosn?? i wybucha? szaleństwem, gdy wst?powa?a

w nie jej si?a. Oga?aca?a place, zostawia?a za sob? na ulicach bia??

pustk?, zamiata?a ca?e po?acie rynku do czysta. Ledwie tu i ówdzie gi??

si? pod ni? i trzepota?, uczepiony w?g?a domu, samotny cz?owiek. Ca?y

plac rynkowy zdawa? si? wybrzusza? i l?ni? pust? ?ysin? pod jej

pot??nymi przelotami. Na niebie wydmucha? wiatr zimne i martwe kolory,

grynszpanowe, ?ó?te i liliowe smugi, dalekie sklepienia i arkady swego

labiryntu. Dachy sta?y pod tymi niebami czarne i krzywe, pe?ne

niecierpliwo?ci i oczekiwania. Te, w które wst?pi? wicher, wstawa?y w

natchnieniu, przerasta?y s?siednie domy i prorokowa?y pod rozwichrzonym

niebem. Potem opada?y i gas?y nie mog?c d?u?ej zatrzyma? pot??nego tchu,

który lecia? dalej i nape?nia? ca?y przestwór zgie?kiem i przera?eniem.

I znów inne domy wstawa?y z krzykiem, w paroksyzmie jasnowidzenia, i

zwiastowa?y. Ogromne buki ko?o ko?cio?a sta?y z wniesionymi r?kami, jak

?wiadkowie wstrz?saj?cych objawień, i krzycza?y, krzycza?y. Dalej, za

dachami rynku, widzia?em dalekie mury ogniowe, nagie ?ciany szczytowe

przedmie?cia. Wspina?y si? jeden nad drugi i ros?y, zesztywnia?e z

przera?enia i os?upia?e. Daleki, zimny, czerwony odblask zabarwia? je

pó?nymi kolorami. Nie jedli?my tego dnia obiadu, bo ogień w kuchni

wraca? k??bami dymu do izby. W pokojach by?o zimno i pachnia?o wiatrem.

Oko?o drugiej po po?udniu wybuch? na przedmie?ciu po?ar i rozszerza? si?

gwa?townie. Matka z Adel? zacz??y pakowa? po?ciel, futra i kosztowno?ci.

Nadesz?a noc. Wicher wzmóg? si? na sile i gwa?towno?ci, rozrós? si?

niepomiernie i obj?? ca?y przestwór. Ju? teraz nie nawiedza? domów i

dachów, ale wybudowa? nad miastem wielopi?trowy, wielokrotny przestwór,

czarny labirynt, rosn?cy w nieskończonych kondygnacjach. Z tego

labiryntu wystrzela? ca?ymi galeriami pokojów, wyprowadza? piorunem

skrzyd?a i trakty, toczy? z hukiem d?ugie amfilady, a potem dawa? si?

zapada? tym wyimaginowanym pi?trom, sklepieniom i kazamatom i wzbija?

si? jeszcze wy?ej, kszta?tuj?c sam bezforemny bezmiar swym natchnieniem.

Pokój dr?a? z lekka, obrazy na ?cianach brz?cza?y. Szyby l?ni?y si?

t?ustym odblaskiem lampy. Firanki na oknie wisia?y wzd?te i pe?ne

tchnienia tej burzliwej nocy. Przypomnieli?my sobie, ?e ojca od rana nie

widziano. Wczesnym rankiem, domy?lali?my si?, musia? uda? si? do sklepu,

gdzie go zaskoczy?a wichura, odcinaj?c mu powrót. - Ca?y dzień nic nie

jad? - biada?a matka. Starszy subiekt Teodor podj?? si? wyprawi? w noc i

wichur?, ?eby zanie?? mu posi?ek. Brat mój przy??czy? si? do wyprawy.

Okutani w wielkie niedwiedzie futra, obci??yli kieszenie ?elazkami i

mo?dzierzami, balastem, który mia? zapobiec porwaniu ich przez wichur?.

Ostro?nie otworzono drzwi prowadz?ce w noc. Zaledwie subiekt i brat mój

z wzd?tymi p?aszczami wkroczyli jedn? nog? w ciemno??, noc ich po?kn??a

zaraz na progu domu. Wicher zmy? momentalnie ?lad ich wyj?cia. Nie wida?

by?o przez okno nawet latarki, któr? ze sob? zabrali. Poch?on?wszy ich,

wicher na chwil? przycich?. Adela z matk? próbowa?y na nowo rozpali?

ogień pod kuchni?. Zapa?ki gas?y, przez drzwiczki dmucha?o popio?em i

sadz?. Stali?my pod drzwiami i nas?uchiwali. W lamentach wichru dawa?y

si? s?ysze? wszelkie g?osy, perswazje, nawo?ywania i gaw?dy. Zdawa?o si?

nam, ?e s?yszymy wo?anie o pomoc ojca zab??kanego w wichurze, to znowu,

?e brat z Teodorem gwarz? beztrosko pod drzwiami. Wra?enie by?o tak

?udz?ce, ?e Adela otworzy?a drzwi i w samej rzeczy ujrza?a Teodora i

brata mego, wynurzaj?cych si? z trudem z wichury, w której tkwili po

pachy. Weszli zdyszani do sieni, zaciskaj?c z wysi?kiem drzwi za sob?.

Przez chwil? musieli wesprze? si? o odrzwia, tak silnie szturmowa?

wicher do bramy. Wreszcie zasun?li rygiel i wiatr pogna? dalej.

Opowiadali bez?adnie o nocy, o wichurze. Ich futra, nasi?k?e wiatrem,

pachnia?y teraz powietrzem. Trzepotali powiekami w ?wietle; ich oczy,

pe?ne jeszcze nocy, broczy?y ciemno?ci? za ka?dym uderzeniem powiek. Nie

mogli doj?? do sklepu, zgubili drog? i ledwo trafili z powrotem. Nie

poznawali miasta, wszystkie ulice by?y jak przestawione. Matka

podejrzewa?a, ?e k?amali. W istocie ca?a ta scena sprawia?a wra?enie,

jakby przez ten kwadrans stali w ciemno?ci pod oknem, nie oddalaj?c si?

wcale. A mo?e naprawd? nie by?o ju? miasta i rynku, a wicher i noc

otacza?y nasz dom tylko ciemnymi kulisami, pe?nymi wycia, ?wistu i

j?ków. Mo?e nie by?o wcale tych ogromnych i ?a?osnych przestrzeni, które

nam wicher sugerowa?, mo?e nie by?o wcale tych op?akanych labiryntów,

tych wielookiennych traktów i korytarzy, na których gra? wicher, jak na

d?ugich czarnych fletach. Coraz bardziej umacnia?o si? w nas

przekonanie, ?e ca?a ta burza by?a tylko donkiszoteri? nocn?, imituj?c?

na w?skiej przestrzeni kulis tragiczne bezmiary, kosmiczn? bezdomno?? i

sieroctwo wichury. Coraz cz??ciej otwiera?y si? teraz drzwi sieni i

wpuszcza?y okutanego w opończe i szale go?cia. Zziajany s?siad lub

znajomy wywija? si? powoli z chustek, p?aszczy i wyrzuca? z siebie

zdyszanym g?osem opowiadania, urywane bez?adne s?owa, które

fantastycznie powi?ksza?y, k?amliwie przesadza?y bezmiar nocy.

Siedzieli?my wszyscy w jasno o?wietlonej kuchni. Za ogniskiem kuchennym

i czarnym, szerokim okapem komina prowadzi?o par? stopni do drzwi

strychu. Na tych schodkach siedzia? starszy subiekt Teodor i

nas?uchiwa?, jak strych gra? od wichru. S?ysza?, jak w pauzach wichury

miechy ?eber strychowych sk?ada?y si? w fa?dy i dach wiotcza? i zwisa?

jak ogromne p?uca, z których uciek? oddech, to znowu nabiera? tchu,

nastawia? si? palisadami krokwi, rós? jak sklepienia gotyckie,

rozprzestrzenia? si? lasem belek, pe?nym stokrotnego echa, i hucza? jak

pud?o ogromnych basów. Ale potem zapominali?my o wichurze, Adela t?uk?a

cynamon w d?wi?cznym mo?dzierzu. Ciotka Perazja przysz?a w odwiedziny.

Drobna, ruchliwa i pe?na zabiegliwo?ci, z koronk? czarnego szala na

g?owie, zacz??a krz?ta? si? po kuchni, pomagaj?c Adeli. Adela oskuba?a

koguta. Ciotka Perazja zapali?a pod okapem komina gar?? papierów i

szerokie p?aty p?omienia wzlatywa?y z nich w czarn? czelu??. Adela,

trzymaj?c koguta za szyj?, unios?a go nad p?omień, a?eby opali? na nim

reszt? pierza. Kogut zatrzepota? nagle w ogniu skrzyd?ami, zapia? i

sp?on??. Wtedy ciotka Perazja zacz??a si? k?óci?, kl?? i z?orzeczy?.

Trz?s?c si? ze z?o?ci, wygra?a?a r?kami Adeli i matce. Nie rozumia?em, o

co jej chodzi, a ona zacietrzewia?a si? coraz bardziej w gniewie i sta?a

si? jednym p?kiem gestykulacji i z?orzeczeń. Zdawa?o si?, ?e w

paroksyzmie z?o?ci rozgestykuluje si? na cz??ci, ?e rozpadnie si?,

podzieli, rozbiegnie w sto paj?ków, rozga??zi si? po pod?odze czarnym,

migotliwym p?kiem oszala?ych karakonach biegów. Zamiast tego zacz??a

raptownie male?, kurczy? si?, wci?? roztrz?siona i rozsypuj?ca si?

przekleństwami. Z nag?a podrepta?a, zgarbiona i ma?a, w k?t kuchni,

gdzie le?a?y drwa na opa? i, kln?c i kaszl?c, zacz??a gor?czkowo

przebiera? w?ród d?wi?cznych drewien, a? znalaz?a dwie cienkie, ?ó?te

drzazgi. Pochwyci?a je lataj?cymi ze wzburzenia r?kami, przymierzy?a do

nóg, po czym wspi??a si? na nie, jak na szczud?a, i zacz??a na tych

?ó?tych kulach chodzi?, stukoc?c po deskach, biega? tam i z powrotem

wzd?u? sko?nej linii pod?ogi, coraz szybciej i szybciej, potem wbieg?a

na ?awk? jod?ow?, kutykaj?c na dudni?cych deskach, a stamt?d na pó?k? z

talerzami, d?wi?czn?, drewnian? pó?k? obiegaj?c? ?ciany kuchni, i bieg?a

po niej, kolankuj?c na szczud?owych kulach, by wreszcie gdzie? w k?cie,

malej?c coraz bardziej, sczernie?, zwin?? si? jak zwi?d?y, spalony

papier, zetli? si? w p?atek popio?u, skruszy? w proch i w nico??.

Stali?my wszyscy bezradni wobec tej szalej?cej furii z?o?ci, która sama

siebie trawi?a i po?era?a. Z ubolewaniem patrzyli?my na smutny przebieg

tego paroksyzmu i z pewn? ulg? wrócili?my do naszych zaj??, gdy ?a?osny

ten proces dobieg? swego naturalnego końca. Adela zadzwoni?a znowu

mo?dzierzem, t?uk?c cynamon, matka ci?gn??a dalej przerwan? rozmow?, a

subiekt Teodor, nas?uchuj?c proroctw strychowych, stroi? ?mieszne

grymasy, podnosi? wysoko brwi i ?mia? si? do siebie.

NOC WIELKIEGO SEZONU

Ka?dy wie, ?e w szeregu zwyk?ych, normalnych lat

rodzi niekiedy zdziwacza?y czas ze swego ?ona lata inne, lata osobliwe,

lata wyrodne, którym - jak szósty, ma?y palec u r?ki- -wyrasta k?dy

trzynasty, fa?szywy miesi?c. Mówimy fa?szywy, gdy? rzadko dochodzi on do

pe?nego rozwoju. Jak dzieci pó?no sp?odzone, pozostaje on w tyle ze

wzrostem, miesi?c garbusek, odro?l w po?owie uwi?d?a i raczej domy?lna

ni? rzeczywista. Winna jest temu starcza niepow?ci?gliwo?? lata, jego

rozpustna i pó?na ?ywotno??. Bywa czasem, ?e sierpień minie, a stary

gruby pień lata rodzi z przyzwyczajenia jeszcze dalej, p?dzi ze swego

próchna te dni-dziczki, dni-chwasty, ja?owe i idiotyczne, dorzuca na

dok?adk?, za darmo, dni-kaczany, puste i niejadalne - dni bia?e,

zdziwione i niepotrzebne. Wyrastaj? one, nieregularne i nierówne, nie

wykszta?cone i zro?ni?te z sob?, jak palce potworkowatej r?ki,

p?czkuj?ce i zwini?te w fig?. Inni porównywaj? te dni do apokryfów,

wsuni?tych potajemnie mi?dzy rozdzia?y wielkiej ksi?gi roku, do

palimpsestów, skrycie w??czonych pomi?dzy jej stronice, albo do tych

bia?ych nie zadrukowanych kartek, na których oczy, naczytane do syta i

pe?ne tre?ci, broczy? mog? obrazami i gubi? kolory na tych pustych

stronicach, coraz bladziej i bladziej, a?eby wypocz?? na ich nico?ci,

zanim wci?gni?te zostan? w labirynty nowych przygód i rozdzia?ów. Ach,

ten stary, po?ó?k?y romans roku, ta wielka, rozpadaj?ca si? ksi?ga

kalendarza! Le?y ona sobie zapomniana gdzie w archiwach czasu, a tre??

jej ro?nie dalej mi?dzy ok?adkami, p?cznieje bez ustanku od gadulstwa

miesi?cy, od szybkiego samorództwa blagi, od bajania i marzeń, które si?

w niej mno??. Ach, i spisuj?c te nasze opowiadania, szereguj?c te

historie o moim ojcu na zu?ytym marginesie jej tekstu, czy nie oddaj?

si? tajnej nadziei, ?e wrosn? one kiedy niepostrze?enie mi?dzy z?ó?k?e

kartki tej najwspanialszej, rozsypuj?cej si? ksi?gi, ?e wejd? w wielki

szelest jej stronic, który je poch?onie? To, o czym tu mówi? b?dziemy,

dzia?o si? tedy w owym trzynastym, nadliczbowym i niejako fa?szywym

miesi?cu tego roku, na tych kilkunastu pustych kartkach wielkiej kroniki

kalendarza. Ranki by?y podówczas dziwnie cierpkie i orze?wiaj?ce. Po

uspokojonym i ch?odniejszym tempie czasu, po nowym ca?kiem zapachu

powietrza, po odmiennej konsystencji ?wiat?a pozna? by?o, ?e wesz?o si?

w inn? seri? dni, w now? okolic? Bo?ego Roku. G?os dr?a? pod tymi nowymi

niebami d?wi?cznie i ?wie?o jak w nowym jeszcze i pustym mieszkaniu,

pe?nym zapachu lakieru, farb, rzeczy zacz?tych i nie wypróbowanych. Z

dziwnym wzruszeniem próbowa?o si? nowego echa, napoczyna?o si? je z

ciekawo?ci?, jak w ch?odny i trze?wy poranek babk? do kawy w przeddzień

podró?y. Ojciec mój siedzia? znowu w tylnym kontuarze sklepu, w ma?ej,

sklepionej izbie, pokratkowanej jak ul w wielokomórkowe registratury i

?uszcz?cej si? bez końca warstwami papieru, listów i faktur. Z szelestu

arkuszy, z nieskończonego kartkowania papierów wyrasta?a kratkowana i

pusta egzystencja tego pokoju, z nieustannego przek?adania plików

odnawia?a si? w powietrzu z niezliczonych nag?ówków firmowych apoteoza w

formie miasta fabrycznego, widzianego z lotu ptaka, naje?onego dymi?cymi

kominami, otoczonego rz?dami medali i uj?tego w wywijasy i zakr?ty

pompatycznych et i Comp. Tam siedzia? ojciec, jak w ptaszarni, na

wysokim sto?ku, a go??bniki registratur szele?ci?y plikami papierów i

wszystkie gniazda i dziuple pe?ne by?y ?wiergotu cyfr. G??b wielkiego

sklepu ciemnia?a i wzbogaca?a si? z dnia na dzień zapasami sukna,

szewiotów, aksamitów i kortów. W ciemnych pó?kach, tych spichrzach i

lamusach ch?odnej, pil?niowej barwno?ci, procentowa?a stokrotnie ciemna,

odsta?a korowo?? rzeczy, mno?y? si? i syci? pot??ny kapita? jesieni. Tam

rós? i ciemnia? ten kapita? i rozsiada? si? coraz szerzej na pó?kach,

jak na galeriach jakiego wielkiego teatru, uzupe?niaj?c si? jeszcze i

pomna?aj?c ka?dego rana nowymi ?adunkami towaru, który w skrzyniach i

pakach wraz z rannym ch?odem wnosili na niedwiedzich barach st?kaj?cy,

brodaci tragarze w oparach ?wie?o?ci jesiennej i wódki. Subiekci

wy?adowywali te nowe zapasy syc?cych b?awatnych kolorów i wype?niali

nimi, kitowali starannie wszystkie szpary i luki wysokich szaf. By? to

rejestr olbrzymi wszelakich kolorów jesieni, u?o?ony warstwami,

usortowany odcieniami, id?cy w dó? i w gór?, jak po d?wi?cznych

schodach, po gamach wszystkich oktaw barwnych. Zaczyna? si? u do?u i

próbowa? j?kliwie i nie?mia?o altowych spe?z?o?ci i pó?tonów,

przechodzi? potem do sp?owia?ych popio?ów dali, do gobelinowych b??kitów

i rosn?c ku górze coraz szerszymi akordami, dochodzi? do ciemnych

granatów, do indyga lasów dalekich i do pluszu parków szumi?cych, a?eby

potem poprzez wszystkie ochry, sangwiny, rudo?ci i sepie wej?? w

szelestny cień wi?dn?cych ogrodów i doj?? do ciemnego zapachu grzybów,

do tchnienia próchna w g??biach nocy jesiennej i do g?uchego

akompaniamentu najciemniejszych basów. Ojciec mój szed? wzd?u? tych

arsena?ów sukiennej jesieni i uspokaja? i ucisza? te masy, ich

wzbieraj?c? moc, spokojn? pot?g? Pory. Chcia? jak najd?u?ej utrzyma? w

ca?o?ci te rezerwy zamagazynowanej barwno?ci. Ba? si? ?ama?, wymienia?

na gotówk? ten fundusz ?elazny jesieni. Ale wiedzia?, czu?, ?e przyjdzie

czas i wicher jesienny, pustosz?cy i ciep?y wicher, powieje nad tymi

szafami i wtedy puszcz? one i nic nie zdo?a powstrzyma? ich wylewu, tych

strumieni kolorowo?ci, którymi wybuchn? na miasto ca?e. Przychodzi?a

pora Wielkiego Sezonu. O?ywia?y si? ulice. O szóstej godzinie po

po?udniu miasto zakwita?o gor?czk?, domy dostawa?y wypieków, a ludzie

w?drowali o?ywieni jakim? wewn?trznym ogniem, naszminkowani i ubarwieni

jaskrawo, z oczyma b?yszcz?cymi jak? od?wi?tn?, pi?kn? i z?? febr?. Na

bocznych uliczkach, w cichych zau?kach, uchodz?cych ju? w wieczorn?

dzielnic?, miasto by?o puste. Tylko dzieci bawi?y si? na placykach pod

balkonami, bawi?y si? bez tchu, ha?a?liwie i niedorzecznie. Przyk?ada?y

ma?e p?cherzyki do ust, a?eby wydmucha? je i naindyczy? si? nagle

jaskrawo w wielkie, gulgoc?ce, rozpluskane naro?le albo wykoguci? si? w

g?upi? koguci? mask?, czerwon? i piej?c?, w kolorowe jesienne maszkary

fantastyczne i absurdalne. Zdawa?o si?, ?e tak nad?te i piej?ce wznios?

si? w powietrze d?ugimi kolorowymi ?ańcuchami i jak jesienne klucze

ptaków przeci?ga? b?d? nad miastem - fantastyczne flotylle z bibu?ki i

pogody jesiennej. Albo wozi?y si? w?ród krzyków na ma?ych zgie?kliwych

wózkach, graj?cych kolorowym turkotem kó?ek, szprych i dyszli. Wózki

zje?d?a?y na?adowane ich krzykiem i stacza?y si? w dó? ulicy a? do nisko

rozlanej, ?ó?tej rzeczki wieczornej, gdzie rozpada?y si? na gruz

kr??ków, ko?ków i patyczków. I podczas gdy zabawy dzieci stawa?y si?

coraz bardziej ha?a?liwe i spl?tane, wypieki miasta ciemnia?y i

zakwita?y purpur?, nagle ?wiat ca?y zaczyna? wi?dn?? i czernie? i szybko

wydziela? si? zeń majaczliwy zmierzch, którym zara?a?y si? wszystkie

rzeczy. Zdradliwie i jadowicie szerzy?a si? ta zaraza zmierzchu woko?o,

sz?a od rzeczy do rzeczy, a czego dotkn??a, to wnet butwia?o, czernia?o,

rozpada?o si? w próchno. Ludzie uciekali przed zmierzchem w cichym

pop?ochu i naraz dosi?ga? ich ten tr?d, i wysypywa? si? ciemn? wysypk?

na czole, i tracili twarze, które odpada?y wielkimi, bezkszta?tnymi

plamami, i szli dalej, ju? bez rysów, bez oczu, gubi?c po drodze mask?

po masce, tak ?e zmierzch roi? si? od tych larw porzuconych, sypi?cych

si? za ich ucieczk?. Potem zaczyna?o wszystko zarasta? czarn?,

próchniej?c? kor?, ?uszcz?c? si? wielkimi p?atami, chorymi strupami

ciemno?ci. A gdy w dole wszystko rozprz?g?o si? i sz?o wniwecz w tej

cichej zamieszce, w panice pr?dkiego rozk?adu, w górze utrzymywa? si? i

rós? coraz wy?ej milcz?cy alarm zorzy, drgaj?cy ?wiergotem miliona

cichych dzwonków, wzbieraj?cych wzlotem miliona cichych skowronków

lec?cych razem w jedn? wielk?, srebrn? nieskończono??. Potem by?a ju?

nagle noc - wielka noc, rosn?ca jeszcze podmuchami wiatru, które j?

rozszerza?y. W jej wielokrotnym labiryncie wy?upane by?y gniazda jasne:

sklepy - wielkie, kolorowe latarnie, pe?ne spi?trzonego towaru i zgie?ku

kupuj?cych. Przez jasne szyby tych latarni mo?na by?o ?ledzi? zgie?kliwy

i pe?en dziwacznego ceremonia?u obrz?d zakupów jesiennych. Ta wielka,

fa?dzista noc jesienna, rosn?ca cieniami, rozszerzona wiatrami, kry?a w

swych ciemnych fa?dach jasne kieszenie, woreczki z kolorowym

drobiazgiem, z pstrym towarem czekoladek, keksów, kolonialnej

pstrokacizny. Te budki i kramiki, sklecone z pude?ek po cukrach,

wytapetowane jaskrawo reklamami czekolad, pe?ne myde?ek, weso?ej

tandety, z?oconych b?ahostek, cynfolii, tr?bek, andrutów i kolorowych

mi?tówek, by?y stacjami lekkomy?lno?ci, grzechotkami beztroski,

rozsianymi na wiszarach ogromnej, labiryntowej, roz?opotanej wiatrami

nocy. Wielkie i ciemne t?umy p?yn??y w ciemno?ci, w ha?a?liwym

zmieszaniu, w szurgocie tysi?cy nóg, w gwarze tysi?cy ust - rojna,

spl?tana w?drówka, ci?gn?ca arteriami jesiennego miasta. Tak p?yn??a ta

rzeka, pe?na gwaru, ciemnych spojrzeń, chytrych ?ypni??, pokawa?kowana

rozmow?, posiekana gaw?d?, wielka miazga plotek, ?miechów i zgie?ku.

Zdawa?o si?, ?e to ruszy?y t?umami jesienne, suche makówki sypi?ce

makiem - g?owy-grzechotki, ludzie-ko?atki. Mój ojciec chodzi?

zdenerwowany i kolorowy od wypieków, z b?yszcz?cymi oczyma, w jasno

o?wietlonym sklepie, i nas?uchiwa?. Przez szyby wystawy i portalu

dochodzi? tu z daleka szum miasta, st?umiony gwar p?yn?cej ci?by. Nad

cisz? sklepu p?on??a jasno lampa naftowa, zwisaj?ca z wielkiego

sklepienia, i wypiera?a najmniejszy ?lad cienia z wszystkich szpar i

zakamarków. Pusta, wielka pod?oga trzaska?a w ciszy i liczy?a w tym

?wietle wzd?u? i wszerz swe b?yszcz?ce kwadraty, szachownic? wielkich

tafli, które rozmawia?y ze sob? w ciszy trzaskami, odpowiada?y sobie to

tu, to tam g?o?nym p?kni?ciem. Za to sukna le?a?y ciche, bez g?osu, w

swej pil?niowej puszysto?ci i podawa?y sobie wzd?u? ?cian spojrzenia za

plecami ojca, wymienia?y od szafy do szafy ciche znaki porozumiewawcze.

Ojciec nas?uchiwa?. Jego ucho zdawa?o si? w tej ciszy nocnej wyd?u?a? i

rozga??zia? poza okno: fantastyczny koralowiec, czerwony polip faluj?cy

w m?tach nocy. Nas?uchiwa? i s?ysza?. S?ysza? z rosn?cym niepokojem

daleki przyp?yw t?umów, które nadci?ga?y. Rozgl?da? si? z przera?eniem

po pustym sklepie. Szuka? subiektów. Ale ci ciemni i rudzi anio?owie

dok?d? odlecieli. Pozosta? on sam tylko, w trwodze przed t?umami, które

wnet mia?y zala? cisz? sklepu pl?druj?c? ha?a?liw? rzesz? i rozebra?

mi?dzy siebie, rozlicytowa? ca?? t? bogat? jesień, od lat zbieran? w

wielkim zacisznym spichlerzu. Gdzie byli subiekci? Gdzie by?y te

urodziwe cheruby, maj?ce broni? ciemnych, sukiennych szańców? Ojciec

podejrzewa? bolesn? my?l?, ?e oto grzesz? gdzie w g??bi domu z córami

ludzi. Stoj?c nieruchomy i pe?en troski, z b?yszcz?cymi oczyma w jasnej

ciszy sklepu, czu? wewn?trznym s?uchem, co dzia?o si? w g??bi domu, w

tylnych komorach wielkiej kolorowej tej latarni. Dom otwiera? si? przed

nim, izba za izb?, komora za komor?, jak dom z kart, i widzia? gonitw?

subiektów za Adel? przez wszystkie puste i jasno o?wietlone pokoje,

schodami na dó?, schodami do góry, a? wymkn??a si? im i wpad?a do jasnej

kuchni, gdzie zabarykadowa?a si? kuchennym kredensem. Tam sta?a

zdyszana, b?yszcz?ca i rozbawiona, trzepoc?ca z u?miechem wielkimi

rz?sami. Subiekci chichotali, przykucni?ci pode drzwiami. Okno kuchni

otwarte by?o na wielk?, czarn? noc, pe?n? rojeń i spl?tania. Czarne,

uchylone szyby p?on??y refleksem dalekiej iluminacji. B?yszcz?ce garnki

i butle sta?y nieruchomo doko?a i l?ni?y w ciszy t?ust? polew?. Adela

wychyla?a ostro?nie przez okno sw? kolorow?, uszminkowan? twarz z

trzepocz?cymi oczyma. Szuka?a subiektów na ciemnym podwórzu, pewna ich

zasadzki. I oto ujrza?a ich, jak w?drowali ostro?nie, g?siego, po w?skim

gzymsie podokiennym wzd?u? ?ciany pi?tra, czerwonej odblaskiem dalekiej

iluminacji, i skradali si? do okna. Ojciec krzykn?? z gniewu i rozpaczy,

ale w tej chwili gwar g?osów sta? si? ca?kiem bliski i nagle jasne okna

sklepu zaludni?y si? bliskimi twarzami, wykrzywionymi ?miechem,

rozgadanymi twarzami, które p?aszczy?y nosy na l?ni?cych szybach. Ojciec

sta? si? purpurowy ze wzburzenia i wskoczy? na lad?. I kiedy t?um

szturmem zdobywa? t? twierdz? i wkracza? ha?a?liw? ci?b? do sklepu,

ojciec mój jednym skokiem wspi?? si? na pó?ki z suknem i, uwis?y wysoko

nad t?umem, d?? z ca?ej si?y w wielki puzon z rogu i tr?bi? na alarm.

Ale sklepienie nie nape?ni?o si? szumem anio?ów, ?piesz?cych na pomoc, a

zamiast tego ka?demu j?kowi tr?by odpowiada? wielki, roze?miany chór

t?umu. - Jakubie, handlowa?! Jakubie, sprzedawa?! - wo?ali wszyscy, a

wo?anie to, wci?? powtarzane, rytmizowa?o si? w chórze i przechodzi?o

powoli w melodi? refrenu, ?piewan? przez wszystkie gard?a. Wtedy mój

ojciec da? za wygran?, zeskoczy? z wysokiego gzymsu i ruszy? z krzykiem

ku barykadom sukna. Wyolbrzymiony gniewem, z g?ow? sp?cznia?? w pi???

purpurow?, wbieg?, jak walcz?cy prorok, na szańce sukienne i j??

przeciwko nim szale?. Wpiera? si? ca?ym cia?em w pot??ne bale we?ny i

wywa?a? je z osady, podsuwa? si? pod ogromne postawy sukna i unosi? je

na lad? z g?uchym ?omotem. Bale lecia?y rozwijaj?c si? z ?opotem w

powietrzu w ogromne chor?gwie, pó?ki wybucha?y zewsz?d wybuchami

draperii, wodospadami sukna, jak pod uderzeniem Moj?eszowej laski. Tak

wylewa?y si? zapasy szaf, wymiotowa?y gwa?townie, p?yn??y szerokimi

rzekami. Wyp?ywa?a barwna tre?? pó?ek, ros?a, mno?y?a si? i zalewa?a

wszystkie lady i sto?y. ?ciany sklepu znik?y pod pot??nymi formacjami

tej sukiennej kosmogonii, pod tymi pasmami górskimi, pi?trz?cymi si? w

pot??nych masywach. Otwiera?y si? szerokie doliny w?ród zboczy górskich

i w?ród szerokiego patosu wy?yn grzmia?y linie kontynentów. Przestrzeń

sklepu rozszerzy?a si? w panoram? jesiennego krajobrazu, pe?n? jezior i

dali, a na tle tej scenerii ojciec w?drowa? w?ród fa?d i dolin

fantastycznego Kanaanu, w?drowa? wielkimi krokami, z r?koma

rozkrzy?owanymi proroczo w chmurach, i kszta?towa? kraj uderzeniami

natchnienia. A u do?u, u stóp tego Synaju, wyros?ego z gniewu ojca,

gestykulowa? lud, z?orzeczy? i czci? Baala, i handlowa?. Nabierali pe?ne

r?ce mi?kkich fa?d, drapowali si? w kolorowe sukna, owijali si? w

zaimprowizowane domina i p?aszcze i gadali bez?adnie a obficie. Mój

ojciec wyrasta? nagle nad tymi grupami kupcz?cych wyd?u?ony gniewem, i

gromi? z wysoka ba?wochwalców pot??nym s?owem. Potem, ponoszony

rozpacz?, wspina? si? na wysokie galerie szaf, bieg? ob??dnie po bantach

pó?ek, po dudni?cych deskach ogo?oconych rusztowań, ?cigany przez obrazy

bezwstydnej rozpusty, któr? przeczuwa? za plecami w g??bi domu. Subiekci

dosi?gli w?a?nie ?elaznego balkonu na wysoko?ci okna i wczepieni w

balustrad?, pochwycili wpó? Adel? i wyci?gn?li j? przez okno,

trzepoc?c?. oczyma i wlok?c? za sob? smuk?e nogi w jedwabnych

pończochach. Gdy ojciec mój, przera?ony ohyd? grzechu, wrasta? gniewem

swych gestów w groz? krajobrazu, w dole beztroski lud Baala oddawa? si?

wyuzdanej weso?o?ci. Jaka parodystyczna pasja, jaka zaraza ?miechu

opanowa?a t? gawied?. Jak?e mo?na by?o ??da? powagi od nich, od tego

ludu ko?atek i dziadków do orzechów! Jak mo?na by?o ??da? zrozumienia

dla wielkich trosk ojca od tych m?ynków, miel?cych bezustannie kolorow?

miazg? s?ów! G?usi na gromy proroczego gniewu, przykucali ci handlarze w

jedwabnych bekieszach ma?ymi kupkami dooko?a sfa?dowanych gór materii,

rozstrz?saj?c gadatliwie w?ród ?miechu zalety towaru. Ta czarna gie?da

roznosi?a na swych pr?dkich j?zykach szlachetn? substancj? krajobrazu,

rozdrabnia?a j? siekanin? gadania i po?yka?a niemal. Gdzie indziej sta?y

grupy ?ydów w kolorowych cha?atach, w wielkich futrzanych ko?pakach

przed wysokimi wodospadami jasnych materii. Byli to m??owie Wielkiego

Zgromadzenia, dostojni i pe?ni namaszczenia panowie, g?adz?cy d?ugie,

piel?gnowane brody i prowadz?cy wstrzemi??liwe i dyplomatyczne rozmowy.

Ale i w tej ceremonialnej konwersacji, w spojrzeniach, które wymieniali

by? b?ysk u?miechni?tej ironii. W?ród tych grup przewija? si? pospolity

lud, bezpostaciowy t?um, gawied? bez twarzy i indywidualno?ci. Wype?nia?

on niejako luki w krajobrazie, wy?ciela? t?o dzwonkami i grzechotkami

bezmy?lnego gadania. By? to element b?azeński, roztańczony t?um

poliszynelów i arlekinów, który - sam bez powa?nych intencyj handlowych

- doprowadza? do absurdu gdzieniegdzie nawi?zuj?ce si? transakcje swymi

b?azeńskimi figlami. Stopniowo jednak, znudzony b?aznowaniem, weso?y ten

ludek rozprasza? si? w dalszych okolicach krajobrazu i tam powoli gubi?

si? wród skalnych za?omów i dolin. Prawdopodobnie jeden po drugim

zapada?y si? te weso?ki gdzie? w szczeliny i fa?dy terenu, jak dzieci

zm?czone zabaw? po k?tach i zakamarkach mieszkania w noc balow?.

Tymczasem ojcowie miasta, m??owie Wielkiego Synhedrionu, przechadzali

si? w grupach pe?nych powagi i godno?ci i prowadzili ciche, g??bokie

dysputy. Rozszed?szy si? po ca?ym, owym wielkim górzystym kraju,

w?drowali po dwóch, po trzech na dalekich i kr?tych drogach. Ma?e i

ciemne ich sylwety zaludnia?y ca?? t? pustynn? wy?yn?, nad któr? zwis?o

ci??kie i ciemne niebo, sfa?dowane i chmurne, poorane w d?ugie

równoleg?e bruzdy, w srebrne i bia?e skiby, ukazuj?ce w g??bi coraz

dalsze pok?ady swego uwarstwienia. ?wiat?o lampy stwarza?o sztuczny

dzień w owej krainie - dzień dziwny, dzień bez ?witu i wieczoru. Ojciec

mój uspokaja? si? powoli. Gniew jego uk?ada? si? i zastyga? w pok?adach

i warstwach krajobrazu. Siedzia? teraz na galeriach wysokich pó?ek i

patrzy? w jesienniej?cy, rozleg?y kraj. Widzia?, jak na dalekich

jeziorach odbywa? si? po?ów ryb. W maleńkich ?upinkach ?ódek siedzia?o

po dwóch rybaków, zapuszczaj?c sieci w wod?. Na brzegach ch?opcy

d?wigali na g?owach kosze, pe?ne trzepoc?cego si?, srebrnego po?owu.

Wówczas to dostrzeg?, jak grupy w?drowców w oddali zadziera?y g?owy ku

niebu, wskazuj?c co? wzniesionymi r?kami. I wnet zaroi?o si? niebo jak??

kolorow? wysypk?, osypa?o si? faluj?cymi plamami, które ros?y,

dojrzewa?y i wnet nape?ni?y przestworze dziwnym ludem ptaków, kr???cych

i ko?uj?cych w wielkich, krzy?uj?cych si? spiralach. Ca?e niebo

wype?ni?o si? ich wznios?ym lotem, ?opotem skrzyde?, majestatycznymi

liniami cichych bujań. Niektóre z nich jak ogromne bociany p?yn??y

nieruchomo na spokojnie rozpostartych skrzyd?ach, inne, podobne do

kolorowych pióropuszów, do barbarzyńskich trofeów, trzepota?y ci??ko i

niezgrabnie, a?eby utrzyma? si? na falach ciep?ej aury; inne wreszcie,

nieudolne konglomeraty skrzyde?, pot??nych nóg i oskubanych szyj,

przypomina?y ?le wypchane s?py i kondory, z których wysypuj? si?

trociny. By?y mi?dzy nimi ptaki dwug?owe, ptaki wieloskrzyd?e, by?y te?

i kaleki, kulej?ce w powietrzu jednoskrzyd?ym, niedo???nym lotem. Niebo

sta?o si? podobne do starego fresku, pe?nego dziwol?gów i fantastycznych

zwierz?t, które kr??y?y, wymija?y si? i znów wraca?y w kolorowych

elipsach. Mój ojciec podniós? si? na bantach, oblany nag?ym blaskiem,

wyci?gn?? r?ce, przyzywaj?c ptaki starym zakl?ciem. Pozna? je, pe?en

wzruszenia. By?o to dalekie, zapomniane potomstwo tej ptasiej generacji,

któr? ongi Adela rozp?dzi?a na wszystkie strony nieba. Wraca?o teraz,

zwyrodnia?e i wybuja?e, to sztuczne potomstwo, to zdegenerowane plemi?

ptasie, zmarnia?e wewn?trznie. Wystrzelone g?upio wzrostem, wyogromnione

niedorzecznie, by?o wewn?trz puste i bez ?ycia. Ca?a ?ywotno?? tych

ptaków przesz?a w upierzenie, wybuja?a w fantastyczno??. By?o to jakby

muzeum wycofanych rodzajów, rupieciarnia Raju ptasiego. Niektóre lata?y

na wznak, mia?y ci??kie, niezgrabne dzioby, podobne do k?ódek i zamków,

obci??one kolorowymi naro?lami, i by?y ?lepe. Jak?e wzruszy? ojca ten

powrót niespodziany, jak?e zdumiewa? si? nad instynktem ptasim, nad tym

przywi?zaniem do Mistrza, które wygnany ów ród piastowa? jak legend? w

duszy, a?eby wreszcie po wielu generacjach, w ostatnim dniu przed

wyga?ni?ciem plemienia poci?gn?? z powrotem w pradawn? ojczyzn?. Ale te

papierowe, ?lepe ptaki nie mog?y ju? pozna? ojca. Na darmo wo?a? na nie

dawnym zakl?ciem, zapomnian? mow? ptasi?, nie s?ysza?y go i nie

widzia?y. Nagle zagwizda?y kamienie w powietrzu. To weso?ki, g?upie i

bezmy?lne plemi?, j??y celowa? pociskami w fantastyczne niebo ptasie. Na

darmo ojciec ostrzega?, na darmo grozi? zaklinaj?cymi gestami, nie

dos?yszano go, nie dostrze?ono. I ptaki spada?y. Ugodzone pociskiem,

obwisa?y ci??ko i wi?d?y ju? w powietrzu. Nim dolecia?y do ziemi, by?y

ju? bezforemn? kup? pierza. W mgnieniu oka pokry?a si? wy?yna t? dziwn?,

fantastyczn? padlin?. Zanim ojciec dobieg? do miejsca rzezi, ca?y ten

?wietny ród ptasi ju? le?a? martwy, rozci?gni?ty na ska?ach. Teraz

dopiero, z bliska, móg? ojciec obserwowa? ca?? lichot? tej zubo?a?ej

generacji, ca?? ?mieszno? jej tandetnej anatomii. By?y to ogromne

wiechcie piór, wypchane byle jak starym ?cierwem. U wielu nie mo?na by?o

wyró?ni? g?owy, gdy? pa?kowata ta cz??? cia?a nie nosi?a ?adnych znamion

duszy. Niektóre pokryte by?y kud?at?, zlepion? sier?ci?, jak ?ubry, i

?mierdzia?y wstr?tnie. Inne przypomina?y garbate, ?yse, zdech?e

wielb??dy. Inne wreszcie by?y najwidoczniej z pewnego rodzaju papieru,

puste w ?rodku, a ?wietnie kolorowe na zewn?trz. Niektóre okazywa?y si?

z bliska niczym innym jak wielkimi pawimi ogonami, kolorowymi

wachlarzami, w które niepoj?tym sposobem tchni?to jaki? pozór ?ycia.

Widzia?em smutny powrót mego ojca. Sztuczny dzień zabarwia? si? ju?

powoli kolorami zwyczajnego poranka. W spustosza?ym sklepie najwy?sze

pó?ki syci?y si? barwami rannego nieba. W?ród fragmentów zgas?ego

pejza?u, w?ród zburzonych kulis nocnej scenerii - ojciec widzia?

wstaj?cych ze snu subiektów. Podnosili si? spomi?dzy bali sukna i

ziewali do s?ońca. W kuchni, na pi?trze, Adela, ciep?a od snu i ze

zmierzwionymi w?osami, me??a kaw? na m?ynku, przyciskaj?c go do bia?ej

piersi, od której ziarna nabiera?y blasku i gor?ca. Kot my? si? w s?ońcu.

                         

COPYRIGHT(©) 2022