/0/15140/coverbig.jpg?v=20210813185306)
W lipcu ojciec mój wyje?d?a? do wód i zostawia? mnie z matk? i
starszym bratem na pastw? bia?ych od ?aru i oszo?amiaj?cych dni letnich.
Wertowali?my, odurzeni ?wiat?em, w tej wielkiej ksi?dze wakacji, której
wszystkie karty pa?a?y od blasku i mia?y na dnie s?odki do omdlenia
mi??sz z?otych gruszek. Adela wraca?a w ?wietliste poranki, jak Pomona z
ognia dnia roz?agwionego, wysypuj?c z koszyka barwn? urod? s?ońca -
l?ni?ce, pe?ne wody pod przejrzyst? skórk? czere?nie, tajemnicze, czarne
wi?nie, których woń przekracza?a to, co ziszcza?o si? w smaku; morele, w
których mi??szu z?otym by? rdzeń d?ugich popo?udni; a obok tej czystej
poezji owoców wy?adowywa?a nabrzmia?e si?? i po?ywno?ci? p?aty mi?sa z
klawiatur? ?eber ciel?cych, wodorosty jarzyn, niby zabite g?owonogi i
meduzy - surowy materia? obiadu o smaku jeszcze nie uformowanym i
ja?owym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim
i polnym. Przez ciemne mieszkanie na pierwszym pi?trze kamienicy w rynku
przechodzi?o co dzień na wskro? ca?e wielkie lato: cisza drgaj?cych
s?ojów powietrznych, kwadraty blasku ?ni?ce ?arliwy swój sen na
pod?odze; melodia katarynki, dobyta z najg??bszej z?otej ?y?y dnia; dwa,
trzy takty refrenu, granego gdzie na fortepianie, wci?? na nowo,
mdlej?ce w s?ońcu na bia?ych trotuarach, zagubione w ogniu dnia
g??bokiego. Po sprz?taniu Adela zapuszcza?a cień na pokoje, zasuwaj?c
p?ócienne story. Wtedy barwy schodzi?y o oktaw? g??biej, pokój nape?nia?
si? cieniem, jakby pogr??ony w ?wiat?o g??bi morskiej, jeszcze m?tniej
odbity w zielonych zwierciad?ach, a ca?y upa? dnia oddycha? na storach,
lekko faluj?cych od marzeń po?udniowej godziny. W sobotnie popo?udnia
wychodzi?em z matk? na spacer. Z pó?mroku sieni wst?powa?o si? od razu w
s?oneczn? k?piel dnia. Przechodnie, brodz?c w z?ocie, mieli oczy
zmru?one od ?aru, jakby zalepione miodem, a podci?gni?ta górna warga
ods?ania?a im dzi?s?a i z?by. I wszyscy brodz?cy w tym dniu z?ocistym
mieli ów grymas skwaru, jak gdyby s?ońce na?o?y?o swym wyznawcom jedn? i
t? sam? mask? - z?ot? mask? bractwa s?onecznego; i wszyscy, którzy szli
dzi? ulicami, spotykali si?, mijali, starcy i m?odzi, dzieci i kobiety,
pozdrawiali si? w przej?ciu t? mask?, namalowan? grub?, z?ot? farb? na
twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas bakchiczny - barbarzyńsk? mask?
kultu pogańskiego. Rynek by? pusty i ?ó?ty od ?aru, wymieciony z kurzu
gor?cymi wiatrami, jak biblijna pustynia. Cierniste akacje, wyros?e z
pustki ?ó?tego placu, kipia?y nad nim jasnym listowiem, bukietami
szlachetnie ucz?onkowanych filigranów zielonych, jak drzewa na starych
gobelinach. Zdawa?o si?, ?e te drzewa afektuj? wicher, wzburzaj?c
teatralnie swe korony, a?eby w patetycznych przegi?ciach ukaza?
wytworno?? wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra
szlachetnych lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawia?y
si? refleksami wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw,
rozproszonymi w g??bi kolorowej pogody. Zdawa?o si?, ?e ca?e generacje
dni letnich (jak cierpliwi sztukatorzy, obijaj?cy stare fasady z ple?ni
tynku) obt?ukiwa?y k?amliw? glazur?, wydobywaj?c z dnia na dzień
wyra?niej prawdziwe oblicze domów, fizjonomi? losu i ?ycia, które
formowa?o je od wewn?trz. Teraz okna, o?lepione blaskiem pustego placu,
spa?y; balkony wyznawa?y niebu sw? pustk?; otwarte sienie pachnia?y
ch?odem i winem. Kupka obdartusów, ocala?a w k?cie rynku przed p?omienn?
miot?? upa?u, oblega?a kawa?ek muru, do?wiadczaj?c go wci?? na nowo
rzutami guzików i monet, jak gdyby z horoskopu tych metalowych kr??ków
odczyta? mo?na by?o prawdziw? tajemnic? muru, porysowanego hieroglifami
rys i p?kni??. Zreszt? rynek by? pusty. Oczekiwa?o si?, ?e przed t? sień
sklepion? z beczkami winiarza podjedzie w cieniu chwiej?cych si? akacyj
osio?ek Samarytanina, prowadzony za uzd?, a dwóch pacho?ków zwlecze
troskliwie chorego m??a z rozpalonego siod?a, a?eby go po ch?odnych
schodach wnie?? ostro?nie na pachn?ce szabasem pi?tro. Tak w?drowali?my
z matk? przez dwie s?oneczne strony rynku, wodz?c nasze za?amane cienie
po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mija?y powoli
pod naszymi mi?kkimi i p?askimi krokami - jedne bladoró?owe jak skóra
ludzka, inne z?ote i sine, wszystkie p?askie, ciep?e, aksamitne na
s?ońcu, jak jakie twarze s?oneczne, zadeptane stopami a? do niepoznaki,
do b?ogiej nico?ci. A? wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszli?my w
cień apteki. Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym
symbolizowa?a ch?ód balsamów, którym ka?de cierpienie mog?o si? tam
ukoi?. I po paru jeszcze domach ulica nie mog?a ju? utrzyma? nadal
decorum miasta, jak ch?op, który wracaj?c do wsi rodzimej, rozdziewa si?
po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniaj?c si? powoli, w miar?
zbli?ania do wsi, w obdartusa wiejskiego. Przedmiejskie domki ton??y
wraz z oknami, zapadni?te w bujnym i zagmatwanym kwitnieniu ma?ych
ogródków. Zapomniane przez wielki dzień, pleni?y si? bujnie i cicho
wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, któr? prze?ni? mog?y
za marginesem czasu, na rubie?ach nieskończonego dnia. Ogromny
s?onecznik, wyd?wigni?ty na pot??nej ?odydze i chory na elephantiasis,
czeka? w ?ó?tej ?a?obie ostatnich, smutnych dni ?ywota, uginaj?c si? pod
przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i
perkalikowe, niewybredne kwiatuszki sta?y bezradne w swych
nakrochmalonych, ró?owych i bia?ych koszulkach, bez zrozumienia dla
wielkiej tragedii s?onecznika.