/0/15140/coverbig.jpg?v=20210813185306)
Ju? wówczas miasto nasze popada?o coraz bardziej w
chroniczn? szaro?? zmierzchu, porasta?o na kraw?dziach liszajem cienia,
puszyst? ple?ni? i mchem koloru ?elaza. Ledwo rozpowity z brunatnych
dymów i mgie? poranka - przechyla? si? dzień od razu w niskie
bursztynowe popo?udnie, stawa? si? przez chwil? przezroczysty i z?oty
jak ciemne piwo, a?eby potem zej?? pod wielokrotnie rozcz?onkowane,
fantastyczne sklepienia kolorowych i rozleg?ych nocy. Mieszkali?my w
rynku, w jednym z tych ciemnych domów o pustych i ?lepych fasadach,
które tak trudno od siebie odró?ni?. Daje to powód do ci?g?ych omy?ek.
Gdy? wszed?szy raz w niew?a?ciw? sień na niew?a?ciwe schody, dostawa?o
si? zazwyczaj w prawdziwy labirynt obcych mieszkań, ganków,
niespodzianych wyj?? na obce podwórza i zapomina?o si? o pocz?tkowym
celu wyprawy, a?eby po wielu dniach, wracaj?c z manowców dziwnych i
spl?tanych przygód, o jakim? szarym ?wicie przypomnie? sobie w?ród
wyrzutów sumienia dom rodzinny. Pe?ne wielkich szaf, g??bokich kanap,
bladych luster i tandetnych palm sztucznych mieszkanie nasze coraz
bardziej popada?o w stan zaniedbania wskutek opiesza?o?ci matki,
przesiaduj?cej w sklepie, i niedbalstwa smuk?onogiej Adeli, która nie
nadzorowana przez nikogo, sp?dza?a dnie przed lustrami na rozwlek?ej
toalecie, zostawiaj?c wsz?dzie ?lady w postaci wyczesanych w?osów,
grzebieni, porzuconych pantofelków i gorsetów. Mieszkanie to nie
posiada?o okre?lonej liczby pokojów, gdy? nie pami?tano, ile z nich
wynaj?te by?o obcym lokatorom. Nieraz otwierano przypadkiem któr?? z
tych izb zapomnianych i znajdowano j? pust?; lokator dawno si?
wyprowadzi?, a w nietkni?tych od miesi?cy szufladach dokonywano
niespodzianych odkry?. W dolnych pokojach mieszkali subiekci i nieraz w
nocy budzi?y nas ich j?ki, wydawane pod wp?ywem zmory sennej. W zimie
by?a jeszcze na dworze g?ucha noc, gdy ojciec schodzi? do tych zimnych i
ciemnych pokojów, p?osz?c przed sob? ?wiec? stada cieni, ulatuj?cych
bokami po pod?odze i ?cianach; szed? budzi? ci??ko chrapi?cych z
twardego jak kamień snu. W ?wietle pozostawionej przezeń ?wiecy wywijali
si? leniwie z brudnej po?cieli, wystawiali, siadaj?c na ?ó?kach, bose i
brzydkie nogi i z skarpetk? w r?ce oddawali si? jeszcze przez chwil?
rozkoszy ziewania - ziewania przeci?gni?tego a? do lubie?no?ci, do
bolesnego skurczu podniebienia, jak przy t?gich wymiotach. W k?tach
siedzia?y nieruchomo wielkie karakony, wyogromnione w?asnym cieniem,
którym obarcza?a ka?dego p?on?ca ?wieca i który nie od??cza? si? od nich
i wówczas, gdy który z tych p?askich, bezg?owych kad?ubów z nag?a
zaczyna? biec niesamowitym, paj?czym biegiem. W tym czasie ojciec mój
zacz?? zapada? na zdrowiu. Bywa?o ju? w pierwszych tygodniach tej
wczesnej zimy, ?e sp?dza? dnie ca?e w ?ó?ku, otoczony flaszkami,
pigu?kami i ksi?gami handlowymi, które mu przynoszono z kontuaru. Gorzki
zapach choroby osiada? na dnie pokoju, którego tapety g?stwia?y
ciemniejszym splotem arabesek. Wieczorami, gdy matka przychodzi?a ze
sklepu, bywa? podniecony i sk?onny do sprzeczek, zarzuca? jej
niedok?adno?ci w prowadzeniu rachunków, dostawa? wypieków i zapala? si?
do niepoczytalno?ci. Pami?tam, i? raz, obudziwszy si? ze snu pó?no w
nocy, ujrza?em go, jak w koszuli i boso biega? tam i z powrotem po
skórzanej kanapie, dokumentuj?c w ten sposób sw? irytacj? przed bezradn?
matk?. W inne dni bywa? spokojny i skupiony i pogr??a? si? zupe?nie w
swych ksi?gach, zab??kany g??boko w labiryntach zawi?ych obliczeń. Widz?
go w ?wietle kopc?cej lampy, przykucni?tego w?ród poduszek, pod wielkim
rze?bionym nadg?owiem ?ó?ka, z ogromnym cieniem od g?owy na ?cianie,
kiwaj?cego si? w bezg?o?nej medytacji. Chwilami wynurza? g?ow? z tych
rachunków, jakby dla zaczerpni?cia tchu, otwiera? usta, mlaska? z
niesmakiem j?zykiem, który by? suchy i gorzki, i rozgl?da? si?
bezradnie, jakby czego? szukaj?c. Wówczas bywa?o, ?e zbiega? po cichu z
?ó?ka w k?t pokoju, pod ?cian?, na której wisia? zaufany instrument. By?
to rodzaj klepsydry wodnej albo wielkiej fioli szklanej, podzielonej na
uncje i nape?nionej ciemnym fluidem. Mój ojciec ??czy? si? z tym
instrumentem d?ug? kiszk? gumow?, jakby kr?t?, bolesn? p?powin?, i tak
po??czony z ?a?osnym przyrz?dem - nieruchomia? w skupieniu, a oczy jego
ciemnia?y, za? na twarz przyblad?? wyst?powa? wyraz cierpienia czy
jakiej wyst?pnej rozkoszy. Potem znów przychodzi?y dni cichej skupionej
pracy, przeplatanej samotnymi monologami. Gdy tak siedzia? w ?wietle
lampy sto?owej, w?ród poduszek wielkiego ?o?a, a pokój ogromnia? gór? w
cieniu umbry, który go ??czy? z wielkim ?ywio?em nocy miejskiej za oknem
- czu?, nie patrz?c, ?e przestrzeń obrasta go pulsuj?c? g?stwin? tapet,
pe?n? szeptów, syków i seplenień. S?ysza?, nie patrz?c, t? zmow? pe?n?
porozumiewawczych mrugni?? perskich oczu, rozwijaj?cych si? w?ród
kwiatów ma??owin usznych, które s?ucha?y, i ciemnych ust, które si?
u?miecha?y. Wówczas pogr??a? si? pozornie jeszcze bardziej w prac?,
liczy? i sumowa?, boj?c si? zdradzi? ten gniew, który w nim wzbiera?, i
walcz?c z pokus?, ?eby z nag?ym krzykiem nie rzuci? si? na o?lep za
siebie i nie pochwyci? pe?nych gar?ci tych k?dzierzawych arabesek, tych
p?ków oczu i uszu, które noc wyroi?a ze siebie i które ros?y i
zwielokrotnia?y si?, wymajaczaj?c coraz nowe p?dy i odnogi z
macierzystego p?pka ciemno?ci. I uspokaja? si? dopiero, gdy z odp?ywem
nocy tapety wi?d?y, zwija?y si?, gubi?y li?cie i kwiaty i przerzedza?y
si? jesiennie, przepuszczaj?c dalekie ?witanie. Wtedy w?ród ?wiergotu
tapetowych ptaków, w ?ó?tym zimowym ?wicie zasypia? na par? godzin
g?stym, czarnym snem. Od dni, od tygodni, gdy zdawa? si? by? pogr??onym
w zawi?ych konto-korrentach - my?l jego zapuszcza?a si? tajnie w
labirynty w?asnych wn?trzno?ci. Wstrzymywa? oddech i nas?uchiwa?. I gdy
wzrok jego wraca? zbiela?y i m?tny z tamtych g??bin, uspokaja? go
u?miechem. Nie wierzy? jeszcze i odrzuca? jak absurd te uroszczenia, te
propozycje, które nań napiera?y. Za dnia by?y to jakby rozumowania i
perswazje, d?ugie, monotonne rozwa?ania prowadzone pó?g?osem i pe?ne
humorystycznych interludiów, filuternych przekomarzań. Ale noc?
podnosi?y si? te g?osy nami?tniej. ??danie wraca?o coraz wyra?niej i
donio?lej i s?yszeli?my, jak rozmawia? z Bogiem, prosz?c si? jak gdyby i
wzbraniaj?c przed czym, co natarczywie ??da?o i domaga?o si?. A? pewnej
nocy podniós? si? ten g?os gro?nie i nieodparcie, ??daj?c, aby mu da?
?wiadectwo usty i wn?trzno?ciami swymi. I us?yszeli?my, jak duch weń
wst?pi?, jak podnosi si? z ?ó?ka, d?ugi i rosn?cy gniewem proroczym,
d?awi?c si? ha?a?liwymi s?owy, które wyrzuca? jak mitralieza.
S?yszeli?my ?omot walki i j?k ojca, j?k tytana ze z?amanym biodrem,
który jeszcze ur?ga. Nie widzia?em nigdy proroków Starego Testamentu,
ale na widok tego m??a, którego gniew bo?y obali?, rozkraczonego szeroko
na ogromnym porcelanowym urynale, zakrytego wichrem ramion, chmur?
rozpaczliwych ?amańców, nad którymi wy?ej jeszcze unosi? si? g?os jego,
obcy i twardy - zrozumia?em gniew bo?y ?wi?tych m??ów. By? to dialog
gro?ny jak mowa piorunów. ?amańce r?k jego rozrywa?y niebo na sztuki, a
w szczelinach ukazywa?a si? twarz Jehowy, wzd?ta gniewem i pluj?ca
przekleństwa. Nie patrz?c widzia?em go, gro?nego Demiurga, jak le??c na
ciemno?ciach jak na Synaju, wspar?szy pot??ne d?onie na karniszu
firanek, przyk?ada? ogromn? twarz do górnych szyb okna, na których
p?aszczy? si? potwornie mi?sisty nos jego. S?ysza?em jego g?os w
przerwach proroczej tyrady mego ojca, s?ysza?em te pot??ne warkni?cia
wzd?tych warg, od których szyby brz?cza?y, mieszaj?ce si? z wybuchami
zakl??, lamentów, gró?b mego ojca. Czasami g?osy przycicha?y i z?yma?y
si? z cicha jak gaworzenie wiatru w nocnym kominie, to znowu wybucha?y
wielkim zgie?kliwym ha?asem, burz? zmieszanych szlochów i przekleństw. Z
nag?a otworzy?o si? okno ciemnym ziewni?ciem i p?achta ciemno?ci wion??a
przez pokój. W ?wietle b?yskawicy ujrza?em ojca mego w rozwianej
bieli?nie, jak ze straszliwym przekleństwem wylewa? pot??nym chlustem w
okno zawarto?? nocnika w noc szumi?c? jak muszla.