/0/15140/coverbig.jpg?v=b0b230ab7c1bd550cbf7e469d46414d0)
Spl?tany g?szcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu
popo?udnia. Huczy rojowiskiem much popo?udniowa drzemka ogrodu. Z?ote
ciernisko krzyczy w s?ońcu, jak ruda szarańcza; w rz?sistym deszczu
ognia wrzeszcz? ?wierszcze; str?ki nasion eksploduj? cicho, jak koniki
polne. A ku parkanowi ko?uch traw podnosi si? wypuk?ym garbem-pagórem,
jak gdyby ogród obróci? si? we ?nie na drug? stron? i grube jego,
ch?opskie bary oddychaj? cisz? ziemi. Na tych barach ogrodu niechlujna,
babska bujno?? sierpnia wyolbrzymia?a w g?uche zapadliska ogromnych
?opuchów, rozpanoszy?a si? p?atami w?ochatych blach listnych, wybuja?ymi
ozorami mi?sistej zieleni. Tam te wy?upiaste pa?uby ?opuchów wyba?uszy?y
si? jak babska szeroko rozsiad?e, na wpó? po?arte przez w?asne oszala?e
spódnice. Tam sprzedawa? ogród za darmo najtańsze krupy dzikiego bzu,
?mierdz?c? myd?em, grub? kasz? babek, dzik? okowit? mi?ty i wszelk?
najgorsz? tandet? sierpniow?. Ale po drugiej stronie parkanu, za tym
matecznikiem lata, w którym rozros?a si? g?upota zidiocia?ych chwastów,
by?o ?mietnisko zaros?e dziko bodiakiem. Nikt nie wiedzia?, ?e tam
w?a?nie odprawia? sierpień tego lata swoj? wielk? pogańsk? orgi?. Na tym
?mietnisku, oparte o parkan i zaro?ni?te dzikim bzem, sta?o ?ó?ko
skretynia?ej dziewczyny T?ui. Tak nazywali?my j? wszyscy. Na kupie
?mieci i odpadków, starych garnków, pantofli, rumowiska i gruzu sta?o
zielono pomalowane ?ó?ko, podparte zamiast brakuj?cej nogi dwiema
starymi ceg?ami. Powietrze nad tym rumowiskiem, zdzicza?e od ?aru, ci?te
b?yskawicami l?ni?cych much końskich, rozw?cieczonych s?ońcem,
trzeszcza?o jak od nie widzianych grzechotek, podniecaj?c do sza?u.
T?uja siedzi przykucni?ta wród ?ó?tej po?cieli i szmat. Wielka jej
g?owa je?y si? wiechciem czarnych w?osów. Twarz jej jest kurczliwa jak
miech harmonii. Co chwila grymas p?aczu sk?ada t? harmoni? w tysi?c
poprzecznych fa?d, a zdziwienie rozci?ga j? z powrotem, wyg?adza fa?dy,
ods?ania szparki drobnych oczu i wilgotne dzi?s?a z ?ó?tymi z?bami pod
ryjowat?, mi?sist? warg?. Mijaj? godziny pe?ne ?aru i nudy, podczas
których T?uja gaworzy pó?g?osem, drzemie, zrz?dzi z cicha i chrz?ka.
Muchy obsiadaj? nieruchom? g?stym rojem. Ale z nag?a ta ca?a kupa
brudnych ga?ganów, szmat i strz?pów zaczyna porusza? si?, jakby o?ywiona
chrobotem l?gn?cych si? w niej szczurów. Muchy budz? si? sp?oszone i
podnosz? wielkim, hucz?cym rojem, pe?nym wciek?ego bzykania, b?ysków i
migotań. I podczas gdy ga?gany zsypuj? si? na ziemi? i rozbiegaj? po
?mietnisku jak sp?oszone szczury, wygrzebuje si? z nich, odwija zwolna
j?dro, wy?uszcza si? rdzeń ?mietniska: na wpó? naga i ciemna kretynka
d?wiga si? powoli i staje, podobna do bo?ka pogańskiego, na krótkich
dziecinnych nó?kach, a z nap?cznia?ej nap?ywem z?o?ci szyi, z
poczerwienia?ej, ciemniej?cej od gniewu twarzy, na której jak malowid?a
barbarzyńskie wykwitaj? arabeski nabrzmia?ych ?y?, wyrywa si? wrzask
zwierz?cy, wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich bronchij i piszcza?ek
tej pó?zwierz?cej-pó?boskiej piersi. Bodiaki, spalone s?ońcem, krzycz?,
?opuchy puchn? i pyszni? si? bezwstydnym mi?sem, chwasty ?lini? si?
b?yszcz?cym jadem, a kretynka, ochryp?a od krzyku, w konwulsji dzikiej
uderza mi?sistym ?onem z w?ciek?? zapalczywo?ci? w pień bzu dzikiego,
który skrzypi cicho pod natarczywo?ci? tej rozpustnej chuci, zaklinany
ca?ym tym n?dzarskim chórem do wynaturzonej, pogańskiej p?odno?ci. Matka
T?ui wynajmuje si? gospodyniom do szorowania pod?óg. Jest to ma?a, ?ó?ta
jak szafran kobieta i szafranem zaprawia te? pod?ogi, jod?owe sto?y,
?awy i szlabany, które w izbach ubogich ludzi zmywa. Raz zaprowadzi?a
mnie Adela do domu tej starej Maryki. By?a wczesna poranna godzina,
weszli?my do ma?ej izby niebiesko bielonej, z ubit? polep? glinian? na
pod?odze, na której le?a?o wczesne s?ońce, jaskrawo?ó?te w tej ciszy
porannej, odmierzanej przera?liwym szcz?kiem ch?opskiego zegara na
?cianie. W skrzyni na s?omie le?a?a g?upia Maryka, blada jak op?atek i
cicha jak r?kawiczka, z której wysun??a si? d?oń. I jakby korzystaj?c z
jej snu, gada?a cisza, ?ó?ta, jaskrawa, z?a cisza, monologowa?a, k?óci?a
si?, wygadywa?a g?o?no i ordynarnie swój maniacki monolog. Czas Maryki
- czas wi?ziony w jej duszy, wyst?pi? z niej straszliwie rzeczywisty i
szed? samopas przez izb?, ha?a?liwy, hucz?cy, piekielny, rosn?cy w
jaskrawym milczeniu poranka z g?o?nego m?yna-zegara, jak z?a m?ka, sypka
m?ka, g?upia m?ka wariatów.